Rozmowa z Małgorzatą Gutowską-Adamczyk, autorką powieści "Cukiernia pod Aniołem".
Czy historia, o której Pani pisze, jest prawdziwa?
Małgorzata Gutowska-Adamczyk: Jedno ze zdań, które miały rozpoczynać tę powieść brzmiało: „Ta historia jest prawdziwa, jednak wydarzyła się komu innemu i gdzie indziej”. Uważam, że opowieść, by była prawdziwa, nie musi opierać się na faktach, czerpać z konkretnych ludzkich losów. Musi jednak zawierać jakąś prawdę: historyczną, psychologiczną, a najlepiej obie te prawdy razem. Są w „Cukierni” oczywiście pewne doświadczenia mojej rodziny, celowo nazwałam miasto od mojego nazwiska rodowego. Lecz jeśli byśmy chcieli czytać tę powieść jako album rodzinny, to muszę zaprzeczyć.
Czy „Cukiernia...” to książka feministyczna? Porusza Pani w niej wiele aspektów życia i obyczajowości kobiet w XIX wieku, które – delikatnie mówiąc – nie było usłane różami.
W pewnym sensie „Cukiernię” można uznać za powieść feministyczną. Piszę o bohaterkach, które sobie radzą, a przecież kobiety były w tamtych czasach niezwykle uzależnione od mężczyzn. Myślę również, że na tę opowieść bardzo silnie rzutowało moje doświadczenie i historia w niej opisana jest raczej luźną dywagacją o dawnych czasach, niż ich historycznym odzwierciedleniem.
Dużo pisze Pani o miłości, raczej zabarwionej emocjonalnym „spudłowaniem”, czyli złym umiejscowieniem uczuć przez bohaterki książki. Wierzy Pani w prawdziwą miłość, taką „niedziewiętnastowieczną”, nieprzymusową?
Oczywiście, że wierzę w miłość „nieprzymusową”! Zresztą tylko uczucie, któremu nie towarzyszy żaden przymus może być szczere. I trudno też zauroczenie Tomasza Zajezierskiego Różą Wolską, czy Kingi Bysławskiej Sewerynem Żaboklickim, bohaterów mojej powieści, nazwać przymusowym. Te uczucia nie mogły się spełnić w sensie formalnym, bo na przeszkodzie stały konwenanse lub inne, wcześniej zawarte związki, ale czy były nietrafione? Czy miłość koniecznie musi prowadzić do małżeństwa?
Brakuje Pani pracy scenarzystki?
Trochę tak, choć niewiele pracowałam w tym zawodzie. Dość szybko zorientowałam się, że scenarzyści nie mają nazwisk, to robota praktycznie anonimowa, a zrealizowany własny tekst często jest prawie nierozpoznawalny. Takich seriali, jak „Tata, a Marcin powiedział…” już się dziś nie produkuje. Tymczasem książka jest od początku do końca moja. Wydawnictwo udziela mi pomocy w jej doszlifowaniu, jednak tekst traktuje z pietyzmem niespotykanym w świecie filmu.
Pani terminarz wydawniczy jest chyba dość napięty, w zeszłym roku wydała Pani jedną książkę, a w tym mamy już kolejną, jak się domyślam, kolejne części „Cukierni...” wyda Pani w przeciągu kolejnych dwóch latach. Skąd tyle natchnienia i pomysłów w Pani głowie?
Powieść, która została wydana w tamtym roku, „Wystarczy, że jesteś” napisałam niejako w przerwie. Musiałam trochę odpocząć od bohaterów „Cukierni”, a jednocześnie zakres lektur, które sobie zadałam, by mieć jakąś orientację w czasach, był dość szeroki. Te książki zajmują w moim gabinecie cały regał, a mój mąż kiedyś żartobliwie zapytał: Jak się przekłada ilość przeczytanego tekstu na napisany? Jeśli chodzi o plany, to w pracach redaktorskich jest już drugi tom „Cukierni”, zatytułowany: „Cieślakowie”, który wyjdzie prawdopodobnie na jesieni, zaś trzeci: „Hryciowie” zacznę pisać w lipcu, sierpniu. Teraz kończę zupełnie inną w stylu, groteskową powieść o PRL-u, dawno temu zaczętą jako scenariusz i nigdy niezrealizowaną. Teraz, w zmienionej formie, wyda to prawdopodobnie Świat Książki. Plany wydawnicze są więc dość bogate, dziękuję moim wydawcom, za to, że mnie poganiają, wyznaczając mi krótkie terminy, bo to znaczy, że we mnie wierzą i jestem komuś potrzebna. A natchnienie? To jest coś, co przychodzi między 16 a 24. To znaczy: czasami przychodzi, a czasami nie. Ale wtedy na nie najbardziej czekam.
Nie bała się Pani podjąć wyzwania, jakim jest stworzenie „grubaśnej” trylogii? Co Panią w ogóle natchnęło do jej napisania?
Pierwotnie „Cukiernia” miała się zamknąć w jednym tomie. Nigdy dotąd nie napisałam dużej powieści i nawet mi się wydawało, że dopisywanie „dalszych ciągów” jest chwytem czysto marketingowym. Pierwszy pomysł na ten temat miałam na wiele lat przed moim debiutem, w latach osiemdziesiątych. Mam w rodzinie cukierników, Halina Kolasińska, moja nieżyjąca już matka chrzestna,której zadedykowałam tę historię, choć tylko właścicielka cukierni, była osobą niezwykle charyzmatyczną. Musiało jednak minąć wiele lat, aż ten temat i pomysł na jego realizację jakoś się w mojej głowie ułożył. Uciekłam od prostego odwzorowania losów mojej ciotki, a historia, trochę niespodziewanie również dla mnie samej, rozlała się szeroko w czasie i przestrzeni. Bohaterów przybywało, wątki się komplikowały, dotarło do mnie, że potrzebuję więcej miejsca. Na szczęście Wydawnictwo Nasza Księgarnia potraktowało tę zmianę ze zrozumieniem. Oczywiście nie jestem wolna od lęku. Kiedy po ponad roku pracy oddawałam pierwszy tom, przerażało mnie, że jeszcze tyle przede mną, ale teraz jestem już bliżej końca i wiem, że kiedy mniej więcej za rok, zamknę wreszcie tę opowieść, będę tęskniła do bohaterów. Docierają też do mnie już głosy pierwszych czytelników, że z niecierpliwością czekają na ciąg dalszy. Moim zadaniem jest więc teraz ich nie zawieść.
Czy bohaterowie „Cukierni...” mają swoje alter ego w rzeczywistości?
Niektórzy tak, jednak niewielu.
Forma powieści, podzielona na trzy czasoprzestrzenie, wymagała chyba dyscypliny pisarskiej. Jak Pani to pisała: osobno wszystkie części czy może wszystko jednym „ciągiem”?
Wątek współczesny miał się początkowo pojawić dopiero w ostatnim tomie. Jest pomysłem wydawcy, za co specjalne podziękowania chciałabym złożyć Ani Garbal. Natomiast to, co do tej pory napisałam, powstawało rzeczywiście „czasoprzestrzeniami”.
Kto jest adresatem Pani trylogii? Na pierwsze miejsce wybija się postać Igi, młodej studentki, ale wiele poruszanych przez Panią problemów w książce jest na wskroś „dorosłych”.
Chciałabym zaprosić do jej lektury wszystkich czytających. Nie mam jednak złudzeń, że jest to opowieść na wskroś „babska”. Moje widzenie świata jest przecież kobiece, od tego nie da się uciec. Ale próbuję też jakoś syntetyzować nasze polskie losy, oczywiście na tyle, na ile mnie stać, nie jestem wszak historykiem. Jako mojego czytelnika widzę więc przede wszystkim dojrzałe kobiety, z doświadczeniem rodzicielskim, ale zależałoby mi również na młodym czytelniku, tym, który już sięgał po moje powieści, z którym znamy się ze spotkań autorskich. „Cukiernia” będzie od niego wymagała trochę więcej cierpliwości i trudu, nie opowie mu jego własnych przeżyć, ale może zachęci do zainteresowania się historią własnej rodziny?
Dziękuję za rozmowę.
Małgorzata Gutowska-Adamczyk – z wykształcenia absolwentka Wydziału Wiedzy o Teatrze Akademii Teatralnej, z zawodu (i zamiłowania) pisarka, scenarzystka i dziennikarka. Autorka książek „Niebieskie nitki”, „220 linii”, „110 ulic”, „13. Poprzeczna”, „Wystarczy, że jesteś”, a także scenariuszy do seriali „Na Wspólnej” oraz kultowego „Tata, a Marcin powiedział”. 21 kwietnia ukaże się jej najnowsza książka „Cukiernia pod Amorem”, pierwsza część trylogii gutowskiej, wydana przez Wydawnictwo Nasza Księgarnia.
Blog pisarki: Cukiernia pod Amorem.