Miała zajmować się obrazami. Prowadzić galerię. Ale… zaczęła gotować. Rodzice – jak i ona historycy sztuki – byli w szoku. Postawiła na swoim. W Paryżu, w prestiżowej europejskiej szkole, poznała tajemnice wyrafinowanej kuchni. Dziś jest jurorką „Masterchefa”. Kogo naprawdę uważa za mistrza, ile kosztowało ją spełnienie marzeń? Anna Starmach w szczerej – i smacznej! – rozmowie z Romanem Praszyńskim.
Wywiad z Anną Starmach!
- Ma Pani nóż przy sobie?
Dziś nie mam, bo przyleciałam do Warszawy tylko z bagażem podręcznym. Nie wpuściliby mnie na pokład. Ale czasami wożę ze sobą walizkę noży. Mam jeden ukochany, dopasowany do mojej dłoni. Na warsztatach, pokazach zawsze jestem ja i mój nóż. Japoński, ale z seryjnej produkcji. Marzę o podróży do Japonii i zrobieniu noża na zamówienie. W tym roku jeszcze nie pojadę. Ale może za dwa lata.
– Niezwykłe marzenie.
Gdy podpisałam kontrakt na udział w pierwszym „Masterchefie”, postanowiłam, że sobie coś kupię. Mówię o tym siostrze, a ona: „Co, fajną torebkę?”. Ja: „Zwariowałaś? Robota kuchennego!”. I kupiłam!
– Jak to się stało, że studentka historii sztuki stała się mistrzynią kuchni?
Moi rodzice mają w Krakowie galerię sztuki. Wychowałam się w domu przepełnionym obrazami. Od najmłodszych lat wiedziałam, że z rodzicami będę prowadziła galerię.
– Dlaczego Pani, nie siostra?
Są nas trzy siostry – ja jestem środkowa – i bardzo się różnimy. Zawsze byłam ta rozsądna, odpowiedzialna. Ta, która musi ułożyć sobie plan na dzień, tydzień, rok i całe życie. Studiowałam na Grodzkiej przy Wawelu, w tym samym miejscu, gdzie kiedyś moi rodzice. Bardzo dużo się uczyłam. Ale stresowałam się, bo coraz mniej te studia czułam. Zaczęłam zdawać sobie sprawę, że to nie dla mnie. Obserwowałam uważnie tatę, zobaczyłam, jaki ma trudny zawód. Na rynku jest olbrzymia konkurencja. Trzeba mieć mocny charakter i być niesamowicie dobrym, żeby coś osiągnąć.
– Pojawił się lęk?
Tak, i wątpliwości. Skończyłam pierwszy rok i w wakacje, zamiast – jak znajomi – wybrać się pod namiot, zaczęłam szukać pracy. Znam francuski od przedszkola i przez znajomą mamy w Paryżu dostałam pracę u pewnej hrabiny. Hrabina miała dwór w Burgundii i potrzebowała Polki do małych prac domowych. Miała tam być sama, a moim zadaniem miało być zrobienie jej tosta na śniadanie i kawy. Czemu nie? Zwłaszcza że całkiem nieźle płaciła. Pojechałam do hrabiny do Paryża, mieszkała naprzeciwko Luwru. Drzwi w drzwi z synem Picassa. Byłam u niego, miał dobrą sztukę na ścianach, nie tylko swego ojca. Po dwóch dniach pojechałam do posiadłości hrabiny w Burgundii. Dwór okazał się gigantycznym pałacem z kościołem, stadniną koni i polem golfowym. Oprócz tego nic. Pustka. Ani Internetu, ani sklepu, knajpy.
– Służba?
Oprócz mnie trzy dziewczyny do pomocy. Bo okazało się, że jest tam pięciu synów hrabiny, żony, dzieci. I przyjeżdżają arystokraci z okolicznych zamków.
– Nieźle.
Trochę się bałam. Nie przepadam za sprzątaniem, a zwłaszcza myciem gigantycznych okien. Dlatego zgłosiłam się na ochotnika do kuchni. Wydawało mi się, że to betka. Dopiero jak odbyłam pierwszą rozmowę z hrabiną i zdałam sobie sprawę, czego będzie wymagała, zrozumiałam, że porywam się z motyką na słońce. Nigdy przecież nie robiłam omletu na sposób francuski.
Nie umiałam przygotować francuskiego ciasta. Ale w zamku było dużo książek kucharskich. Stopniowo się uczyłam. Przez trzy miesiące szykowałam posiłki czasami nawet dla 35 osób.
– A miał być wakacyjny wyjazd?
Wróciłam do Polski strasznie zmęczona, chuda. Mama powiedziała, że zmarnowana. Ale kompletnie nie umiałam się odnaleźć. Po tygodniu napomknęłam podczas rozmowy z rodzicami: „Moi drodzy, nie wiem, czy w życiu nie będę zajmowała się zawodowo gotowaniem”.
– Mama upuściła widelec?
Zbagatelizowała to. Mój tata w młodości podróżował i zarabiał, pracując w restauracjach. Był nawet szefem kuchni w Stanach i Szwecji. „OK, Aniu”, powiedział. „Najpierw sprawdź, jak się pracuje w normalnej restauracji, to szybko ci ta pasja minie”. Trafiłam do hotelu Starego w Krakowie. Do rodziny Likusów. Jednej z najlepszych restauracji w mieście. Na początku byłam w szoku. Nic nie umiałam zrobić i przeszkadzałam w kuchni. Kroiłam, obierałam, ostrzyłam. Uczyłam się podstawowych ruchów.
– Kuchnia od kuchni?
Gotowanie w restauracji a gotowanie w domu to dwie zupełnie różne rzeczy. Nie przerwałam studiów. Trzy dni byłam na uczelni, cztery – w hotelu.
– Rodzice chcieli Panią zniechęcić?
Tato po miesiącu zorientował się, że jego plan nie wypalił. Dopytywał się: „Aniu, ty nie masz czasu na normalne życie. Albo studiujesz, albo gotujesz. I pracujesz za darmo!”.
– „O co Ci chodzi w życiu?!”.
Tak nie mówił. Nie chciał, żebym podejmowała decyzję. Bał się, że mogę podjąć złą. Kończyłam drugi rok studiów, w kwietniu mieliśmy wyjazd ze studiów do Paryża. Z profesorami podziwiało się zabytki, rozmawiało o sztuce.
– Oni do Luwru, a Pani do knajpy?
Pojechali do Sainte-Chapelle. A ja do Le Cordon Bleu. To najlepsza w Europie szkoła kulinarna. Spędziłam tam cały dzień. Rozmawiałam z dyrektorem, uczestniczyłam w zajęciach. Wyszłam z teczką folderów, byłam absolutnie pewna, że wrócę. Przyjechałam do Polski zestresowana, że muszę o tym powiedzieć rodzicom. Kilka dni myślałam, jak to ugryźć. Na pierwszy ogień wzięłam tatę. Zaprosiłam go do kawiarni na ciastko i wytłumaczyłam, dlaczego muszę pojechać do tej szkoły. Że ona dużo kosztuje i że proszę go o pożyczkę.
– Wyciągnął portfel?
Akurat nie najlepiej szło mu w interesach. Wtedy mi tego nie powiedział, dopiero niedawno się wygadał. Pożyczył pieniądze od znajomych, żeby zapłacić za szkołę córki.
– No, no! A co mama?
Mówiła: „Anusia, przecież w kuchni śmierdzi! Jest brudno. Ciężka praca. Nie po to z ojcem tyle pracowaliśmy, żebyś ty musiała harować przy garach. Dziecko, proszę cię!”. Ale na koniec powiedziała: „Cóż mam zrobić? Jedź, masz moje błogosławieństwo”.
– I do Paryża?
Moje pierwsze mieszkanie miało 19 metrów kwadratowych. Było na poddaszu, blisko szkoły. Znalazłam je przez Internet. Byłam najszczęśliwsza na świecie.
– Kiedy zaczęła Pani płakać?
Jak musiałam wrócić do Polski po rocznym kursie. Pierwszego dnia szłam do paryskiej szkoły oczywiście zestresowana. Ale szybko poczułam, że jest dobrze. Ulga.
– Co ugotowaliście?
Pierwsza lekcja to były buliony, wywary i poprawne krojenie warzyw. A kolejne zajęcia – filetowanie ryb, przygotowanie i obróbka mięsa. Z dnia na dzień widziałam, jak strasznie dużo się uczę. Nigdy w życiu nie robiłam w niczym tak dużych postępów. Byłam przeszczęśliwa, że mogę zadzwonić i podać całą listę rzeczy, które umiem.
– Komu?
Dzwoniłam do rodziców, sióstr, przyjaciół. Żyłam gotowaniem. Po zajęciach szliśmy ze znajomymi do restauracji. Albo się spotykaliśmy i gotowaliśmy sami. Albo rozmawialiśmy o gotowaniu. Albo chodziliśmy na pokazy gotowania. Albo na targi czekolady. Nie zapomnę, jak pojechaliśmy ze szkołą na największy targ spożywczy pod Paryżem. Tam były wielkie hale, w jednej na ścianach wisiały tylko gigantyczne ozory wołowe. W innej flaki. Wyszłam stamtąd o trzeciej w nocy, byłam pod wrażeniem. „OK”, powiedziałam sobie. „Krowa składa się też z tego. Nie tylko z polędwicy”. Oswoiłam się.
– Wraca Pani do Polski i co dalej?
Jestem tak nakręcona, że nikt nie może ze mną wytrzymać. Cały czas mówię o gotowaniu. Wreszcie znalazłam coś, w czym jestem dobra, co mnie nie nudzi. Niesamowite uczucie. We Francji odnalazłam swoją drogę. Wróciłam z marzeniami, że otworzę własną restaurację.
– A co ze studiami?
Rodzice, sponsorując moją szkołę, postawili warunek – że muszę skończyć studia. Wiedziałam, że nie mogę tylko studiować, bo zwariuję. Wymyśliłam, że pojadę na wymianę studencką do Włoch. Będę się tam uczyć i pracować we włoskiej knajpie. Pojechałam, ale tydzień przed wyjazdem wysłałam zgłoszenie do TVN, który organizował konkurs dla gotujących kobiet. Dostałam się. I po tygodniu wróciłam.
– A co się wydarzyło 19 maja 2010?
Wygrałam konkurs „Gotuj o wszystko”. Nie przypuszczałam, że ten dzień tak dużo zmieni w moim życiu. Zaczęłam gotować w „Dzień Dobry TVN”, potem pojawił się mój autorski program „Pyszne 25”. I wspaniały „Masterchef”. I książki kucharskie, które ludzie chcą kupować. Właśnie wyszła trzecia – „Pyszne. Na każdą okazję”. Do tego liczne felietony, artykuły, warsztaty, pokazy.
... więcej w najnowszym magazynie Viva! 24/2014