Jak pokazuje życie i naukowe badania, główną przyczyną rozwodów są małżeństwa. Rośnie więc rzesza tych, którzy - chcąc rozwodom zapobiegać w zarodku - decydują się małżeństw nie zakładać, wybierając związki nieformalne. A że i te bywają przyczyną rozstań (czyli rozwodów nieformalnych) to czasem najbezpieczniejsze wydaje się życie w pojedynkę.
Z wyjątkiem tej trzeciej grupy (wciąż w mniejszości), zarówno "formalni", jak i "nieformalni" wiążąc się ze sobą "na poważnie" mają nadzieję na zbudowanie trwałej relacji. W końcu reguła działa tylko w jedną stronę i nie każdy związek kończy się rozstaniem!
O co więc chodzi? Czemu bywa to trudne? Przecież na wstępie zwykle nic nie wróży dużych problemów (w każdym razie - aż tak dużych!). Wydaje się, że partnerzy odnaleźli przysłowiową drugą połówkę jabłka. Swoją przyszłość widzą tak optymistycznie, że nie ma potrzeby szczegółowo o niej rozmawiać. Omawianie takich spraw, jak podział obowiązków, intercyza majątkowa, relacje z teściami mogłoby przecież osłabić romantyczną wizję małżeństwa, jako związku, w którym miłość wystarczy?
Ci, którzy mieli szczęście wychowywać się w domach "wystarczająco dobrych", a więc takich, w których klimat rodzinny był wspierający i serdeczny, i które spełniały swoje funkcje emocjonalne i bytowe - mają łatwiej. Mają pod ręką ścięgę ze scenariusza "jak ułożyć relacje we własnym domu".
Ci, którzy takiego szczęścia nie mieli muszą eksperymentować i odnosić się do swoich, często idealistycznych wyobrażeń o dobrym domu.
I jedni i drudzy rzadko kiedy mają świadomość, że związek zmienia się w czasie, przechodzi przez kolejne fazy, którym towarzyszą naturalne kryzysy. Nie da się ich wyeliminować, nawet przy najlepszych intencjach obojga. Ale można je łagodzić lub rozwiązywać. Zawsze naruszają one równowagę związku i gdy się nie wie, że "rodziny tak mają" można zwatpić w sens podtrzymywania związku: "przecież miało być tylko dobrze!A tu co?". A że "co nas nie zabije, to nas wzmocni" (OK. - znam kilka wyjątków od tej zasady), to i rozwiązany kryzys sprawia, że rodzina zyskuje na sile i rzeczywistej bliskości. Psychoterapeuta rodzinny J. Haley tak opisał cykl życia rodziny "typowej", bo "w życiu kolejność faz bywa różna":
- Narzeczeństwo
- Małżeństwo we wczesnej fazie (bez dzieci)
- Narodziny dziecka (pierwszego i kolejnych)
- Rodzina w fazie środkowej (dzieci dorastają)
- Faza rozstawania się z dziećmi
- Emerytura i okres starości
Przyjrzyjmy się, co się dzieje na samym początku. Dajmy na to, że wszystko odbywa się dość tradycyjnie, a żadne znaki na niebie i ziemi nie wskazują, że "od razu coś było nie tak". A więc dwoje ludzi się poznaje i następuje owe "klik" - są dla siebie atrakcyjni i zaczynają się ze sobą spotykać. Siła przyciągania sprawia, że chcą przebywać ze sobą jak najczęściej i mają poczucie coraz większej bliskości. Ale nie dajmy się zwieźć! To jeszcze nie ta bliskość, która może gwarantować stabilny związek. Póki co partnerzy nie znają się naprawdę i poznać się jeszcze nie są gotowi! Pokazują sobie swoje najlepsze oblicza: cudowne kobiety i fascynujący mężczyźni dbają o to, by na drugiej stronie robić jak najlepsze wrażenie, odnosząc się przy tym do własnych wyobrażeń. Czy to znaczy, że wszyscy kłamią? Nie. Tylko niektórzy robią to celowo i z wyrachowaniem. Cała reszta, kierowana pragnieniem związku i lękiem przed odrzuceniem (kto w końcu nie ma wątpliwości wobec własnej wartości?) nieświadomie i świadomie "bardzo się stara". Związek na tym etapie zwykle ma potwierdzać naszą wartość w oczach wybranego człowieka. Widzimy się więc poprzez pryzmat wyjściowych, odświętnych masek. Tych, które realnie nakładamy i tych, które przypisujemy partnerowi, idealizując go. Gdy spod maski wyjrzy czasem inne oblicze - bagatelizujemy te wrażenia lub po prostu nie widzimy, bowiem "miłość jest ślepa".
Gdy pojawiają się zasadnicze różnice w widzeniu różnych spraw - mamy tendencję do umniejszania ich znaczenia, zamiatania problemów pod dywan i szukania tego, co łączy. "Jak się ożeni, to się odmieni" - mawiały nasze babcie, gdy chciały pocieszyć. Chcemy odnajdywać się we wzajemnych podobieństwach, a nie określać się poprzez różnice. Dochodzi do tego jeszcze potężna siła pożądania. Jeśli para decyduje się na sex, to jego intensywność może uznać za dowód wzajemnej wyjątkowości. Często ma on różne dodatkowe "smaczki" - jako "owoc zakazany" lub "z braku warunków lokalowych". Wykradany, wytęskniony a przez to niezwykle namiętny.
Czy można ten stan nazwać prawdziwą bliskością? Według mnie nie. A jednak zwykle w takim momencie podejmujemy decyzję o małżeństwie - gdy rządzą nami gorące uczucia, idealistyczne wyobrażenia siebie i przyszłego życia. I tak ma być! Nie chodzi o to, by pobierać się pełni zw±tpienia, braku złudzeń i gorzkiego realizmu. Tyle tylko, że jak wszędzie przydaje się elastyczność - życie to zmiana i próby zatrzymania tych zmian nie mają sensu. Zawsze też warto rozmawiać ze sobą o tym, co przed nami: czego chcemy od małżeństwa, jakie mamy cele - osobiste i wspólne, czy chcemy mieć dzieci, jaki mamy stosunek do pieniędzy i kariery, jaki styl życia nam pasuje?
I warto być szczerym. Chwilowa zgoda z partnerem "aby nie psuć dobrego nastroju" nie sprawdza się w związku "na długo".
Przedsmak realności pojawia się zwykle przy planowaniu ślubu. Różnic potrzeb i wartości nie sposób już ukryć: trudno znależć kompromis pomiędzy hucznym weselem na 150 osób (tylko najbliżsi!) a kameralnym, rodzinnym obiadem w M3. Tylko świecko czy konkordatowo? A te kłótnie o listę gości? A te nerwy przy szukaniu garnituru pasującego do sukienki? Sprawdzone disco-polo i piosenki biesiadne (bo będzie zabawa) czy modny zespół jazzujący (bo będzie elegancko)? Czasem można odnieść wrażenie, że cały ten rytuał ma nie tylko podkreślić znaczenie decyzji o małżeństwie, ale przede wszystkim zaprawić parę do przyszłych życiowych bojów i sprawdzić siłę determinacji do związku - kto przetrwa przygotowania, przetrwa wszystko. W praktyce ślubna pompa nie przekłada się na szczęście i małżeńską trwałość.
Wspólne zamieszkanie partnerów po ślubie wiąże się często z pierwszym poważnym kryzysem. Teraz mają szansę nauczyć się siebie w codzienności. Bo prawdziwa bliskość i miłość buduje się w codzienności, tam, gdzie nie ma już masek. To duże wyzwanie dla obojga. Muszą nauczyć się akceptowania swojej odmienności i wyniesionych z rodzinnych domów nawyków, które, nie wiedzieć czemu, u partnera są nie do zniesienia! Muszą nauczyć się tego, że nie zawsze świetnie wyglądają, są elokwentni, sympatyczni, pełni energii i inicjatywy. Że bywają zwyczajnie nudni, miewają złe nastroje, bałaganią, czepiają się (identycznie jak teściowa!). A mimo to, ciągle są tymi samymi, kochanymi osobami. To czas pierwszych odkryć, że - inaczej niż w czasie randkowania - kocha się "pomimo", a nie "za".
(Podobno kobiety oczekują od mężczyzn, że się zmienią po ślubie. Mężczyźni zaś liczą na to, że ich kobieta zawsze będzie taka, jak przed ślubem. I oni, i one się mylą!).
Para ma tu też za zadanie stworzenie własnej formuły zwi±zku. Wzorce wyniesione z dwóch różnych domów muszą się w jakimś punkcie spotkać - przekształcić lub uzupełnić. Negocjowanie tej nowej rzeczywistości rzadko kiedy odbywa się zupełnie pokojowo. Pojawiają się konflikty związane z podziałem ról i zadań, sposobem spędzania czasu, gospodarowania finansami (kto, jak, ile?), kontaktami z przyjaciółmi (lubimy tych Iksińskich czy nie?). Parę czeka rozstrzygnięcie wielu spraw, które przed ślubem nie były omawiane ani przewidziane. Odkładamy każdy grosz na dom, czy jedziemy na wakacje do Grecji? Koncentrujemy się na karierach, czy dbamy o czas dla siebie i przyjaciół? Jemy na mieście, czy któreś z nas gotuje (ciekawe które?). Co z realizacją pasji? Do czyich rodziców idziemy na Wigilię?
Jeżeli partnerom nie udało się przed ślubem uniezależnić od własnych rodziców, mogą wchodzić w nowy związek jedynie pozornie, ciągle pozostając przede wszystkim "córeczką" lub "synkiem", a nie żoną i mężem. To znów rodzi szereg frustracji w związku, a także napięć w relacjach z "nowo nabytymi" teściami.
Młoda para stoi przed koniecznością wypracowania sposobów komunikowania sobie trudnych rzeczy w sposób, który będzie służył rozwiązywaniu, a nie eskalowaniu konfliktów. Musi też jakoś wypracować - a zwykle dzieje się to poza słowami, poprzez działanie i wynikające z niego emocje - dostatecznie satysfakcjonujące obie strony rozwiązania w takich kwestiach jak władza (kto o czym decyduje, kto do czego ma prawo), seks (jaki, jak często), otwartość (o czym mówimy wprost, a co milcząco pomijamy), czułość i bliskość (kto przytula, a kto jest przytulany) i w wielu, wielu innych! Uff! To ciężka praca. Bo wyobrażenia o wspólnym życiu a doświadczenie życia to zwykle dwa odmienne światy. Część par nie przechodzi tej próby: realny obraz partnera i budowanego związku głęboko rozczarowuje. Para rozstaje się, albo brnie dalej w związek z narastającymi urazami, które grożą katastrofą. Albo szuka pomocy.
Ale większości ta ciężka praca opłaca się - gdy uda się przejść pierwszy kryzys, na końcu czeka słodka nagroda - partnerzy czują, że zdali ważny test, że się sprawdzili, zbliżyli do siebie, poznali, zaufali. I że osoba, którą zobaczyli pod maską jest ciekawsza, bliższa i bardziej kochana niż ta z czasów randek. I że warto iść z nią dalej w życie. Tak z fascynacji rodzi się miłość.