Leżę napalona po miłosnej nocy sąsiadki (bo podniecenie najwyraźniej udziela mi się przez budowlaną osmozę bądź cierpię na voyeryzm zrodzony gdzieś pomiędzy ślimakiem, a młoteczkiem usznym), mruczę do męża jak kotka na gorącym, żelaznym dachu, a ten nic. Cholerny Paul Newman śpieszy się do pracy. Seks nie zając, nie ucieknie, tłumaczy mi, goląc policzki, a ja mam ochotę wycisnąć mu na głowę zawartość gaśnicy pianowej. Ach, gdzie te czasy, kiedy "goniło się króliczka"? Może za wolno biegałam?
Cichutko, jak andersenowska Mała Syrenka na stałym lądzie, albo synowa w gościnie u teściów.
Cichutko, cichuteńko, żeby mąż pomyślał, że jesteś wstydliwą dziewicą i sięgnął do skarbnicy pamięci, przypominając sobie wszystkie licealne miłostki.
Cichutko, cichuteńko, przynajmniej dopóki on nie wrzaśnie, drzwi się nie otworzą, a ty, krztusząc się ze śmiechu, będziesz tłumaczyć teściom w piżamach, że to nie był orgazm tylko kolka.
A mąż? Niech pije gorzkie ziółka mamy. Czego się naparzyło, to trzeba wypić.