Czyli o profitach z paktu z diabłem, który pozwala kochać jednego i bzykać wielu…
Otwarcie przyznam, że zostałam zainspirowana. Może nie do otwartego związku (jeszcze?), ale do napisania tego tekstu. Znalazłam w sieci artykuł Jen Angel napisany dla zimowego wydania magazynu „Yes”, w którym autorka przyznaje z pełną satysfakcją i szczerością, że lubi. Lubi mieć jednego chłopaka na stałe i drugiego trochę rzadziej, albo trzech dochodzących… I takich ludzi, szczęśliwych ponoć ludzi, jest więcej.
Naturalnie, od razu wzrasta w nas złośliwie (i zazdrośnie) podejrzliwe pytanie - a co z miłością? I czy ta kobieta nie jest psychopatyczną erotomanką bojącą się intymności? Chyba nie. Jen przyznaje, że próbowała tego i owego, i nic nie daje jej takiego poczucia pewności siebie, wyzwolenia i mocy jak otwarte związki. Pisze o uskrzydlającej wolności, która wynika z samodzielnego ustalania zasad w swoim życiu, negocjowania relacji miłosnych i seksualnych bez sztywnych ramek konserwatywnego monogamicznego społeczeństwa. Bo u nas jest tak, że zanim się na kogoś zdecydujesz randkujesz zwykle z kilkoma, a potem jest już tylko efekt kuli śnieżnej - wspólne łóżko, kredyt, mieszkanie, obrączki, krzyczące niemowlę i wywiadówki. Dokonujemy wyboru osoby i często reszta toczy się wedle konwencji.
Autorka tymczasem pokazuje, że może być inaczej. Można być całe życie otwartym na nowych wciąż ludzi, smakować coraz to nowych form seksualności, zakochiwać się, związywać, żenić a nawet mieć dzieci nieustannie rzeźbiąc swoje reguły gry - bez krzywdzenia innych niewiernością i siebie ślepą wiernością bez pasji. Bo związek otwarty to nie sypianie na lewo i prawo, ale urozmaicone współżycie podlegające zasadom samodzielnie wynegocjowanym. „Mówimy sobie o wszystkich innych partnerach, oszczędzając szczegółów technicznych”; „dajemy sobie wolną rękę”, „budujemy dom tylko we dwójkę a reszta to wyłącznie seks” - wariantów jest tyle, ile ludzi. Ponoć u dojrzałych osobników otwartych najczęściej różni partnerzy znają się nawzajem. I szanują.
Jen pisze, że poprzez taki styl bycia, życia i kochania nauczyła się cenić, kochać siebie i wciąż uważać się za niezależną, ważną osobę, która nie jest częścią czegoś lub kogoś, jak kończy większość kobiet. Nauczyła się mówić o swoich potrzebach, słuchać i szanować uczucia innych.
Mnie to przekonuje. Nie jako lepszy wybór, ale jako wybór równie dobry. Czy można poskromić naturalną dla miłości zazdrość do tego stopnia? Ciężko stwierdzić bez próbowania. Czy można stworzyć bazę pod dom i rodzinę utrzymując w mocy sypianie po bokach? Niby dlaczego nie. Czy każdą miłość da się otworzyć na inne opcje? Na pewno nie. Ale może otwarty związek jest lekarstwem na zadeptane małżeństwa bez ognia, biurowe zdrady i gnuśnienie?