Specjalnie dla czytelników i po trosze dla własnej radości, przetestowałam nowy gatunek pornografii – robiony przez kobiety dla kobiet…
Na początku pocieszę panów, że choć podejście damskiego oka do erotycznych igraszek jest nieco inne (tak, tak, subtelniejsze), to i tak będą się bawić lepiej niż na nowym „Terminatorze”. A dla ciekawych i ambitnych w sypialni to świetnie studium na temat, czego kobietom się tak naprawdę zachciewa.
Obejrzeliśmy z lubym nagrodzony obraz „Five hot stories for her” Eriki Lust, na który, nie całkiem niespodziewanie, składa pięć historyjek o tradycyjnie ubogiej fabule i długich scenach wnikliwie kręconego współżycia. Na początku jest więc para lesbijek, dzięki Bogu nie silikonowych blondynek, ale wytatuowanej czarnej mamby o wielkim naturalnym biuście i drobnej Japoneczki. Zrobiona z sensem i smakiem opowiastka działa jak dobra przystawka.Potem mamy dość perwersyjną blondynę mszczącą się na zdradliwym partnerze kręcąc scenę seksu z dwoma facetami (niestety typy dość aseksualne, acz wspaniale zbudowane), potem wariant dla par małżeńskich pod tytułem wymknąć się z domu i spotkać w maskach na sesji sado-masochistycznej w świetnym stylu (bardzo podbudowująca wizja dla planujących ożenek), wreszcie, grzeczna niewinna kobieta o wyglądzie zwykłej kobiety i staniku 75B ma gorący romans z dostawcą pizzy.
Ostatnia historia jest o seksie na rozstanie, ale dwóch gejów, więc męska część publiczności straciła entuzjazm.
Ogólnie, po projekcji, nawet niedokończonej, nie ma się na wpół komicznego nastroju wywołanego głupotą pewnych scen i znudzenia dość prostym, rzekłabym anatomicznym kątem kamery, znanym z co mniej udanych tradycyjnych wersji porno. Jest tu więcej fantazji, miękkości, wyobraźni, ale też bez ukrywania… nagiej prawdy. Co ciekawe, oprócz normalnych kobiet, są też takie pełne przesłania elementy jak rytualne nakładanie prezerwatywy, brak seksu analnego i wyraźne skupienie na przyjemności kobiety. No, więc szczerze polecam!