A miało być tak pięknie.... No i przez chwilę nawet było. Tylko że zabawa, która zachwyciła nas i naszych weselnych gości stała się przyczyną niemałych kłopotów!
Kilka lat temu na ślubie kuzynki widziałam pokaz sztucznych ogni o północy i tak mnie zachwycił, że zapragnęłam mieć taki sam i na moim weselu! Kiedy jednak zdecydowaliśmy się z Maćkiem wziąć ślub, nasza sytuacja finansowa nie była najlepsza. Właśnie skończyliśmy bowiem remont niedużego domu po jego babci. A było tam co robić...
Mieliśmy ważniejsze wydatki, więc woleliśmy zaoszczędzić na weselu
Gdy mój ukochany przejął tę wiejską chałupę z początku XX wieku, od pięciu lat stała pusta i popadała w ruinę. Uwielbiam folklor i wiejskie klimaty, więc traktowaliśmy wyremontowanie jej jak wyzwanie. Był to bowiem dom bez podstawowych wygód, tylko z elektrycznością i wodą, ale już bez łazienki, gdyż babcia do końca wolała myć się w misce ustawionej w kuchni za perkalową firanką. Ubikacja, a raczej wygódka, stała w ogrodzie… W ciągu roku zamieniliśmy z Maćkiem spiżarnię na łazienkę, wymieniliśmy instalację, zmodernizowaliśmy kuchnię i zamiast pieców zamontowaliśmy kaloryfery. Ale najbardziej kosztowny okazał się dach! Kryty strzechą wymagał naprawy fachowców, których teraz w Polsce można policzyć na palcach jednej ręki! W każdym razie w naszej wsi nikt się tej pracy nie podjął, co więcej wszyscy nam doradzali, aby zamiast słomy położyć zwyczajne dachówki. „Bo to wygodniejsze i bezpieczniejsze!” – argumentowano, lecz myśmy się uparli.
W końcu ściągaliśmy fachowców aż spod słowackiej granicy, poleconych nam przez… jeden ze skansenów. Kiedy skończył się remont naszego domu, byliśmy szczęśliwi, ale też kompletnie spłukani. Dlatego z bólem serca musiałam zrezygnować z fajerwerków na weselu. Trudno!
– Nie martw się, kochanie, jak tylko staniemy na nogi, urządzę ci taki pokaz na którąś rocznicę – obiecał mi mój Maciek.
Ślub postanowiliśmy wziąć w naszej wsi, w pięknym zabytkowym kościółku. No i wesele zorganizowaliśmy w pobliskiej karczmie, z której właścicielem już byliśmy zaprzyjaźnieni. Było cudnie! Goście bawili się świetnie, a o północy…
– Ewa, mamy dla ciebie niespodziankę! – usłyszałam od mojej przyjaciółki Moniki, która rozdawała gościom jakieś papierowe woreczki. – To są lampiony szczęścia! – wyjaśniła, widząc moje zdziwione spojrzenie.
Chińskie lampiony, które przynoszą szczęście i spełniają życzenia! Że też ja na to nie wpadłam! Przecież kiedyś w telewizji widziałam festiwal takich lampionów. To była istna magia, setki papierowych lampionów lecących do nieba.
– To nie papier tylko taki specjalny ognioodporny materiał – wyjaśniła mi Monika.
– Boże, jak ty się wykosztowałaś! – wykrzyknęłam, widząc, że każdy z blisko stu gości dostał swój lampion.
– Nie mówmy dzisiaj o pieniądzach – uśmiechnęła się. – To mój rewanż za twoje piękne bukiety na moim ślubie. Zresztą w hurcie te lampiony nie są wcale takie drogie.
Kiedy wyszliśmy na pole za wsią wszyscy jednocześnie zapalili kostkę specjalnego paliwa umieszczoną w lampionie. Podgrzane nią powietrze sprawiło, że chińskie lampiony zaczęły się unosić jednocześnie w powietrze. Ależ to był widok! Na ciemnym niebie zaroiło się od migających świetlnych punkcików. Było magicznie, po prostu jak w bajce… Lampiony dryfowały po niebie ze dwadzieścia minut, robiąc konkurencję gwiazdom. Poleciały naprawdę wysoko, byłam więc pewna, że to bezpieczne…
Dopiero kiedy wracaliśmy do karczmy, usłyszeliśmy sygnał straży pożarnej…
– Coś się pali we wsi! – zaczęli szeptać między sobą goście. – Dom się pali!
Zobaczyliśmy łunę, która rozświetliła noc. Złapałam Maćka za rękę.
– To na końcu wsi! – krzyknęłam histerycznie. – To… nasz dom!
I puściłam się biegiem.
Nigdy w życiu nie zapomnę tego sprintu w długiej sukni. Potykałam się o kamienie i zaczepiałam o krzaki. Kilka razy się wywróciłam i pozbierałam z błota z pomocą Maćka, którego przerażoną minę także zapamiętam do końca życia. Kiedy wpadliśmy na nasze podwórko, strażacy dogaszali właśnie nadpalone resztki… starej stodoły stojącej w rogu posesji. Maciek miał ją rozebrać na deski tuż po ślubie. Teraz nie było już z niej co zbierać. Ulga, którą poczułam, że to nie nasz dom poszedł z dymem, sprawiła, że rozpłakałam się jak wariatka.
Strażacy znaleźli w zgliszczach resztki nadpalonego lampionu, więc nie mieli wątpliwości, że wiatr musiał go znieść w stronę zabudowań i to on podpalił wyschnięte deski. Mieliśmy jeszcze tyle szczęścia w nieszczęściu, że skoro ucierpiała nasza własność, to nie dostaliśmy od komendanta policji mandatu w wysokości 500 złotych, który nam się należał za stworzenie zagrożenia.
– Nie ukarzę was i potraktujcie to jako prezent ślubny – powiedział.
I tak skończył się festiwal lampionów na naszym weselu. Zaczęło się magicznie, a skończyło…
Więcej prawdziwych historii:
„Mam dość narzeczonego pracoholika. Mówi, że pracuje na naszą przyszłość, a tak naprawdę tylko niszczy nasz związek”
„Była miłością mojego życia, ale złamała mi serce. Gdy miałem już szczęśliwą rodzinę, poprosiła o drugą szansę”
„Mam nieślubne dziecko z przygodnego romansu. Prawdy nie zna moja żona ani… mąż byłej kochanki”
„Mąż zostawił mnie dla ciężarnej kochanki. Nie pozostałam dłużna i też znalazłam 20 lat młodszego faceta”