Nie znoszę hipermarketów. Żona ciągle się upiera, żebym jeździł tam na zakupy, a ja już wolę przepłacić w osiedlowym sklepie, niż męczyć się w tych hangarach. Bo przecież zalet kupowania pod domem jest wiele.
Po pierwsze, nie muszę wsiadać w samochód, gdyż sklep jest dwie bramy dalej. Po drugie, na samych zakupach schodzi mi mniej czasu, bo nie jeżdżę wózkiem między kilometrami półek. A po trzecie, znam tu wszystkich i lubię.
Choć muszę przyznać, że ten ostatni argument stracił nieco na sile, odkąd przyjęli do pracy pewną kobietę, dość młodą, ale wyszczekaną. Od początku pracowała na kasie. Po raz pierwszy zobaczyłem ją w akcji, gdy stałem w kolejce i obserwowałem, jak obsługiwała starszą panią.
Zdumiało mnie, jak szybko zniecierpliwiła się nieporadnością babuleńki i zaczęła strzelać złośliwe miny. Zapamiętałem ją sobie wtedy i postanowiłem zwracać na nią szczególną uwagę.
Pewnego razu zetknąłem się z chamstwem
Przez jakiś czas ograniczała się do wywracania oczami, ale jak już się u nas zadomowiła, dorzuciła jeszcze westchnienia. Wzdychała na przykład wtedy, gdy trzeba było wyciągnąć z lodówki duży, ciężki kawałek sera. Tak samo reagowała na pytania o świeżość produktów. Uśmiechała się też pogardliwie, kiedy któryś z klientów kupował coś tańszego – mortadelę, jakieś gorsze parówki czy niedrogi pasztet.
Trudno ją też było zastać na stanowisku. Gdy tylko obsłużyła kolejkę, wymykała się na zaplecze i tam zbijała bąki. Trzeba ją było często wołać: „Przepraszam, można? Halo? Proszę pani!”. Wychodziła wtedy wyraźnie rozdrażniona i jeszcze chętniej manifestowała swoją niechęć do klienta.
Pewnego razu i mnie dotknęła jej impertynencja. Przyszedłem wtedy po ser „dziurawiec”, poprosiłem trzydzieści deko krojonego. Dziewczyna rozejrzała się leniwie po wystawce i odparła:
– Nie ma – mruknęła, żując przy tym gumę w dość ostentacyjny sposób.
– Zawsze był, jeszcze się nie zdarzyło, żeby… – odpowiedziałem i sam zacząłem się rozglądać po lodówce.
– Ale nie ma.
– Jest, proszę pani, o, tutaj! – pokazałem palcem na spory kawał „dziurawca”, raczej trudny do przeoczenia.
Księżna kasy i wredoty
Sprzedawczyni spojrzała na blok sera, który wcisnął się przed samą szybę, przewróciła oczami i ciężko wzdychając, wyciągnęła go na blat. Zapytała, ile ma być i czy pokroić. Powtórzyłem więc jeszcze raz, że tak, że trzydzieści deko krojonego. Już mnie trochę zdenerwowała, ale powstrzymałem się przed komentarzem.
Księżna z działu mięsno-serowego zaczęła odkrajać moje plastry. Gdy już nazbierała się ich spora kupka, rzuciła je na papier leżący na wadze, spojrzała na odczyt i zaczęła zawijać. A mnie pękła wtedy żyłka!
Poprosiłem trzydzieści deko, a ona nakroiła pięćdziesiąt. Nie jestem kłótliwy i gdyby zapytała, czy może mi tyle spakować, pewnie bym się zgodził, lecz w takim wypadku nie miałem zamiaru odpuszczać.
– Przepraszam panią. Chciałem trzydzieści deko. Proszę odjąć! – powiedziałem już nieco zniecierpliwionym głosem.
Smarkula spojrzała na mnie jak na wariata, znów przewróciła oczami, ale zdjęła tych kilka plastrów. Rzuciła je na blat, a resztę zawinęła w papier i zakleiła wydrukiem z wagi. Wziąłem od niej paczkę, podziękowałem i odwróciłem się, żeby iść dalej. No i właśnie wtedy usłyszałem, jak marudzi pod nosem:
– Trzy kawałki kazał zabrać… Co za pierdoła…
Odechciało mi się patrzeć na tę babę
Tego było już za wiele! Odwróciłem się i wygarnąłem, co myślę o tym zachowaniu.
– Pani chyba żartuje! Najpierw sam muszę szukać sera, bo pani przekonuje, że go nie ma. Potem stroi pani fochy, że musi go wyciągać z lodówki i kroić tyle, ile chciałem, a teraz jeszcze mi ubliża?! Ja jestem sympatyczny i spokojny człowiek, ale są pewne granice chamstwa! Pani właśnie je przekroczyła!
– Bo się pan kłóci o trzy plastry – podniosła ser z lady i mi go zaprezentowała.
– Ja się nie kłócę. Ja proszę tyle, ile mi trzeba. A pani chyba się nie nadaje do tej pracy. Może ja spytam kierownika?
– Nie trzeba się awanturować. Co wielkiego się stało?! – wzruszyła ramionami i bezczelnie się we mnie wpatrywała.
Machnąłem na nią ręką i poszedłem między półki, bo odechciało mi się patrzeć na tę kobitę. Kto by pomyślał, że w tak młodym ciele może być tyle jadu. Mogłem poskarżyć się kierownikowi, odpuściłem jednak. Dość mi już nerwów zjadła ta wredota, więc uznałem, że może pogadam z nim przy jakiejś okazji.
No i taka właśnie okazja nadarzyła się po tygodniu od incydentu z serem. Stałem przy kasie, którą obsługiwał kierownik, gdy usłyszałem krzyki w dziale mięsnym.
„Te plastry są dla mnie za grube! Chyba wiem, co mówię! – wściekał się jakiś facet. – Równie dobrze mogłaby mi pani pokroić tę szynkę w kostkę!”.
Uparta dziewucha odpowiedziała mu podniesionym głosem, że zawsze tak kroi i nikt nie wydziwia. Kierownik ciężko westchnął, zrobił nieszczęśliwą minę, przeprosił mnie i poszedł zażegnać konflikt. Spokojnie, bez podnoszenia głosu kazał pracownicy jeszcze raz pokroić wędlinę i po chwili wrócił do mnie.
– Przepraszam – powiedział i z zaciśniętymi ustami wbijał na kasę moje zakupy.
– Nic nie szkodzi… Ale wie pan co? Ta kobieta to absolutna katastrofa. Dlaczego pan ją tutaj trzyma…? – zdobyłem się na odwagę.
– Panu też zalazła za skórę?
– Trochę. W moim wypadku poszło o ser – opowiedziałem mu swoją przygodę.
8 godzin dziennie! Koszmar
Gdy skończyłem, kierownik jeszcze raz mnie przeprosił. Uspokoiłem go, zapewniłem, że się nie gniewam i powtórzyłem pytanie o sens zatrudnienia takiej ekspedientki.
– Nie mogę jej wywalić… – szepnął konspiracyjnie. – To jest młodsza córka właściciela. Rok temu poszła na studia, nie te, które dla niej wybrał, więc w ramach zadość uczynienia szef dał jej tę robotę. A, że nigdy nie pracowała, no to widzi pan. Kwiat młodzieży nam się trafił.
– Jak to nie pracowała?
– Normalnie. Jej tatuś dawał jej pieniądze.
Współczułem facetowi, bo przecież nie miał wielkiego pola manewru. Trzymałem jednak za niego kciuki, było mi go po prostu po ludzku szkoda. Ja użerałem się z tą kobietą od czasu do czasu, a on miał ją na co dzień.
Osiem godzin dziennie! Koszmar. I chyba moje wsparcie pomogło, bo po tygodniu od naszej rozmowy „dyrektorowa” zniknęła. Na jej miejsce przyszła nowa, też młoda, miła dziewczyna.
Na początku myślałem, że furiatka dostała urlop albo poszłam na chorobowe, ale gdy nie pokazała się przez dobre dwa tygodnie, uznałem, że ją naprawdę zwolnili. Myliłem się jednak, co wkrótce mi uświadomiono.
Któregoś razu wracałem do domu i zobaczyłem, że kierownik pali papierosa przy tylnym wejściu sklepu. Podszedłem do niego się przywitać i przy okazji zapytać o tę kobietę. Skrzywił się wtedy boleśnie.
Śmiała się i kiwała głową ze zdumienia
– Nie, nie zwolniliśmy jej – machnął ręką, aż mu się posypał popiół z niedopałka.
– Nie ma jej przecież w sklepie…
– Bywa od czasu do czasu. Musiał pan po prostu na nią nie trafić. Szef kazał ją przesunąć na zaplecze i ona nam teraz tam przekłada towar. A czasem układa na półkach w sklepie…
– Czyli kazał wam ją schować?!
– Do tego się to sprowadza – westchnął kierownik. – Teraz nam psuje zdrowie. Szef kazał ją trzymać z dala od klientów, to się wyżywa na mnie i dziewczynach. Mówię panu, nikomu się nie chce zaglądać na zaplecze. Wszyscy w hali siedzimy. Tak długo, jak się da.
– Dobrze, że nie kazał jej zamknąć w piwnicy… – zaśmiałem się, a i jemu trochę rozpogodziło się czoło.
– Gdybyśmy mieli piwnicę, to na pewno bym mu to podpowiedział.
Pożegnaliśmy się i poszedłem opowiedzieć wszystko żonie, bo na bieżąco zdawałem jej relację z przebiegu tej historii. Śmiała się i kiwała głową ze zdumienia. Trudno jej było uwierzyć, że można mieć taki charakterek.
Czasem widuję tę kobietę, jak poci się przy półkach, jak sapie, wykładając towar. No i przy okazji ciska po wszystkich tymi swoimi spojrzeniami jak granaty. Nie daj Boże, jeśli ktoś chce przejść, a ona akurat się schyla do najniższych z półek.
Nigdy się nie przesunie. Najpierw dokończy robotę, a dopiero potem przepuści. Ja już się nauczyłem i zawsze idę tą drugą alejką. Tą, w której jej nie ma.
Czytaj także:
„Od 12 lat nie mogę się pogodzić ze śmiercią brata, którego potrącił pijany kierowca. Wiesio zmarł na moich oczach”
„Narzeczony wyjechał za pracą, a ja mieszkałam z jego matką pijaczką. Byłam załamana i chciałam oddać córkę do okna życia”
„Mąż był bawidamkiem i wszystko przepijał. Gdy zmarł, odczułam ulgę. Dopiero wtedy byłam naprawdę szczęśliwa”