Chwilę po wejściu do domku powitał nas olbrzymi pies. A dokładniej suczka – z głową na wysokości twarzy Daniela... Ten, ujrzawszy tak wielkie zwierzę, sapnął z wrażenia:
- Pieś! - mruknął, a dotąd zawsze było to „hau!”.
Jednak gdy Czokolina podeszła bliżej, próbując polizać go po twarzy, Daniel spanikował i z buzią wygięta w podkówkę schował się za moją nogą. Następnie już wyłącznie z daleka przyglądał się zwierzęciu...
- Pieś... - mruczał. - Dudiiii! - znaczy „duży”, jakby ktoś nie zrozumiał.
Rzecz jasna, wszystkie nowe zabawki w zasięgu wzroku wymagały obejrzenia, dotknięcia, sprawdzenia. Piłeczki, ciastolina, zwierzątka, gitarka – nic się nie uchowało, wszystko musiało być przetestowane. Oczywiście integracja na pełnym poziomie, więc wspólna zabawa wrzała, a Daniel radośnie ganiał za Julką, drąc się za nią, gdy leżała na tapczanie:
- Julkaaaa! Tadaj! - „wstawaj” - dla wyjaśnienia.
Po czym nastąpiło wspólne leżenie na podłodze, wymachiwanie nogami wśród ogólnego śmiechu, oblepianie się ciastoliną (niesamowite, jak mocno przywiera do pięt ubranych w rajstopki!), śmiechy, turlanie oraz masa buziaków w policzek Hanki, która z radosnym uśmiechem i pełnym wdziękiem przyjmowała umizgi mojego syna.
Zmęczeni, zbiegani, umorusani ciastoliną (niektórzy!), z pakietem zabawek (mój syn!) zeszli w końcu do kuchni na dół, gdzie Hania zażyczyła sobie posiłek, a Daniel na tym skorzystał i również podstawił japę po Danio. Pomiędzy jednym a drugim przełknięciem dawało się wówczas słyszeć jego ponaglenia:
- Hania! Cinaj!
Ale do psa nie dał się przekonać i obserwował Czokolinę wyłącznie z daleka. Wizyta ta zrobiła na nim niesamowite wrażenie, po powrocie z przejęciem opowiadał mamie o psie, o Julce, Hani i pokazywał wycyganione styropianowe kulki i pudełko ciastoliny.
A w nocy, przez sen, wypuszczając z buźki cyca, mamrotał z przejęciem:
- ...pieeeeś... dudiiiii...
Wkrótce idziemy z kolejną wizytą!
Rafał Wieliczko