W pewnej chwili poczułem lekkie „pac-pac” w okolicy siedzenia. Odwracając głowę spojrzałem i – rzecz jasna – dostrzegłem syna stojącego obok, z główką zadartą do góry i spojrzeniem pełnym wyczekiwania.
- Co jest, bąbel? - zapytałem, ściągając słuchawki.
- Ta-ta! - wyskandował Młody w odpowiedzi, a żeby zaakcentować swoje żądania, wsunął rękę pod mój tyłek gestem nakazując mi zejść z fotela.
- Ok, zlazłem, co teraz?
Daniel zdecydowanym ruchem złapał mnie za rękę i poczłapał w stronę swojego pokoju. Ja – oczywiście – za nim...
- To ja już pójdę, skoro on się bawi – mruknąłem do żony i wstałem, wycofując się do siebie.
W połowie drogi rozległa się syrena alarmowa: „Uuuuuuueeeeeeeeeeee!” i gdy się odwróciłem ujrzałem biegnącego w moją stronę syna, z buzią w podkówkę, wyciągniętymi rączkami i łzami na policzkach. Cóż było robić? Przytuliłem dzwońca i ze skruchą poczłapałem z powrotem do jego pokoiku, gdzie powtórzyła się historia sprzed paru minut. To znaczy – Daniel zajął się zabawą klockami, najwidoczniej ukontentowany wyłącznie moją obecnością w pomieszczeniu. Zdawał się na mnie uwagi nie zwracać, jednak, gdy próbowałem tylko wstać, rozległo się ostrzegawcze: „EEEEeeee!” po czym – gdy zobaczył, że poskutkowało i usiadłem z powrotem, wrócił do zabawy.
- Widzę, że ja tu nie jestem w ogóle potrzebna – westchnęła mama, wstając. - Skoro na mnie nikt uwagi nie zwraca, to ja sobie pójdę.
Młody, ledwo podnosząc głowinę znad klocków, zrobił jej wymowne „pa-pa”!
A ja do pracy wróciłem dopiero, gdy zasnął...
Rafał Wieliczko