Młody bardzo chętnie wyskoczył do przodu, poczekał, aż otworzę drzwi i posłusznie podreptał do windy. Wyszliśmy na zewnątrz i powolnym (bardzo powolnym) krokiem ruszyliśmy w stronę osiedlowych sklepików.
- Idź prosto! - napominałem, powtarzając niczym mantrę, co chwila łapiąc kapturek i przeciągając syna z powrotem na chodnik. Wkrótce, przy użyciu niemałej ilości elementów perswazji słownej, dotarliśmy w pobliże sklepów. Pierwszy w zasięgu wzroku pojawił się kiosk. A w nim, na wysokości oczu, wyeksponowane zabawki, które – oczywiście – swoją rolę spełniły. Młody potuptał w kierunku szyby, przylepił do niej zachwycony nosek i gromkim „Ooooo!” wyrażał swe zainteresowanie. Szczególnie jednym, sporych rozmiarów, wozem strażackim.
- Chcesz to? - zapytałem od niechcenia, widząc jego rozanielony wzrok.
- To cieś – potwierdził Daniel, pukając w szybę tuż przy samochodzie.
- Dobrze. Ale najpierw musimy pójść po pieniążki, zrobić zakupy, jak będziemy wracać, to ci kupię, ok? – tłumaczyłem.
- Okej, oke... - mruknął synek, po czym odlepił się od szyby, wyswobodził dłoń z mojego uścisku i truchtem popędził w stronę następnego sklepu, który miał zachęcająco otwarte drzwi.
- Ej! Czekaj na mnie! - wrzasnąłem za nim.
- Jypki, jypki!!! - darła się moja progenitura, dopadając drzwi. Jakim cudem on zapamiętał, że akurat tam jest sklep zoologiczny z rybkami, pozostaje dla mnie tajemnicą. A jednak wparował tam i od razu przykleił się do szyb akwariowych, podziwiając pływające, kolorowe stworzonka i powtarzając w zachwycie „jypki, jypki, plum!”. Kupiłem więc przy okazji pokarm dla naszej rybki i z niemałym trudem odciągnąłem syna od akwariów.
Jakoś doszliśmy do bankomatu, pobrałem pieniądze i miałem zamiar ruszyć do marketu, gdy syn zadecydował za mnie:
- Tam, tam, tam! - wrzasnął i pobiegł w kierunku osiedlowego sklepiku, w którym zna się bardzo dobrze ze wszystkimi sprzedawczyniami. A że drzwi otwierają się tam automatycznie, to nawet na mnie nie poczekał, tylko wparował do środka.
Gdy tam dotarłem, Daniel, ze ściągniętymi już rękawiczkami, robił „cześć” ze wszystkimi. Podreptał za mną do stoiska z wędlinami, ale czekać nie zamierzał. Po sekundzie mu się tam znudziło, zostawił mnie więc i pognał w bardzo dobrze znane mu miejsce, mianowicie pod chłodziarkę z produktami mlecznymi. W niedługim czasie w koszyku wylądowały cztery Danonki, dwa serki Danio i jeszcze jeden serek z zabawką. Dodatkowo Młody dojrzał prażynki, więc z okrzykiem „Mniam!” chwycił torebkę i dumnie pognał do kasy, podając siedzącej tam pani swój zakup. Z westchnieniem zapłaciłem i wyszliśmy, przy czym synek z uśmiechem i wdzięcznie machając rączką, robił urocze „pa-pa”, od którego panie wręcz się rozpływały.
W drodze powrotnej, zgodnie z obietnicą, skierowaliśmy się do kiosku, po czerwony strażacki samochód. Na nasze nieszczęście w okienku wisiała karteczka „Zaraz wracam”. Ponieważ zdawałem sobie sprawę, że ten samochód nie będzie mi darowany, w ramach czekania zaproponowałem wyprawę do pobliskiego salonu prasowego, może akurat tam byłoby coś podobnego. I to był błąd....
- Ipsiiiii! - rozdarł się Danio sekundę po wejściu i porwał w swoje pazerne łapki widoczną doskonale już od wejścia gazetkę z płytą z Teletubisiami.
- Synu, ale to akurat już masz – tłumaczyłem mu cierpliwie. - Jak koniecznie coś chcesz, to wybierz sobie co innego.
Daję głowę, że zrozumiał doskonale, bo nagle zaczął się uważnie rozglądać wokoło, w jego oczkach zapaliły się diabelskie ogniki, a na buzię wypełzł cwaniacki uśmieszek. Raźno podreptał w drugi koniec saloniku, stanął przy półce z zabawkami i wyciągnął palec przed siebie:
- To! - zażądał.
Cóż było robić? Obietnica obietnicą, miałem kupić coś innego niż Teletubisie to i kupiłem... Bębenek wraz z pałeczkami!!!
Wracając, rzecz jasna, nabyliśmy jeszcze samochód strażacki, a Daniel był z zakupu tak dumny, że przez całą drogę powrotną do domu mocno trzymał go oburącz, przyciskając do siebie, ani na milimetr nie zbaczając z prostej trasy!!!
Rafał Wieliczko