O czwartej nad ranem! I to w dzień roboczy. Od potrząsania za ramię zaczęło się i powoli przebijającej się do świadomości informacji, że chyba to już! Wody odchodzić zaczęły!
Tyle że sporo za wcześnie. Ale cóż było robić? Siłom natury powiesz, by sobie poczekały jeszcze trochę? Tak ze dwa tygodnie chociaż? Akurat! O spaniu dalszym, rzecz jasna, mowy nie było. Ze dwie kawy wypite jedna za drugą i trzeba się do firmy zbierać. Ależ nie po to, by pracować bynajmniej! Głupi bym chyba musiał być, żeby w dzień rodzenia siedzieć spokojnie osiem godzin na tyłku przed komputerem. Otworzyć ktoś musiał i tyle. Jak ja nie otworzę przecież, to firma rozpoczyna funkcjonowanie z co najmniej półgodzinnym opóźnieniem. A tak – przynajmniej uprzedziłem klientów, że na jakiekolwiek dokończenie projektów z mojej strony w dniu dzisiejszym liczyć raczej nie powinni. I w ciągu najbliższego czasu również. Jeszcze tylko obowiązkowy telefon do szefa z wyłuszczeniem sytuacji i można dreptać z powrotem w stronę domu.
Do szpitala na szczęście nie taksówką tylko podwiezieni przez teściów. Dzięki Bogu, że nie mogli z nami wejść na Izbę Przyjęć. Kilogram nerwów zaoszczędzony. Rejestracja, badanie, zapis, wędrówka po piętrach. Badanie, czekanie, czekanie, badanie... czekanie... W korytarzu, gdzie fotele owszem, są wygodne, ale ile można siedzieć w półmroku? I ten zegar... Okrągły, biały, z czarnymi kreskami zamiast godzin, niemal jak dworcowy, ze szczękiem przesuwający wskazówki. Zwariować można przez niego, śledząc z nudów biegającą wokoło strzałkę sekundnika...
Godzina czternasta – wezwanie na salę porodową. I podłączenie do oksytocyny. Położna stwierdza, że teraz to potrwa jakieś kilka lub kilkanaście godzin. A ona nie wróżka, żeby określić dokładnie. Mam się nie pałętać po korytarzu, bo to i tak nic nie da. Jadę do miasta na zakupy, do domu na obiad. To pierwszy posiłek (nie licząc dwóch kaw!). Niby kiedy miałem zjeść, jak wszystko na biegu, a w szpitalnym sklepiku przepłaca się za wszystko przynajmniej kilkukrotnie? No i po obiedzie – zmorzyło mnie. Zmęczenie, zdenerwowanie, stres... Przysnąłem. Nie wiedząc jak i kiedy.
Obudził mnie dopiero sygnał sms-a. Że o dziewiętnastej cesarka będzie! A na zegarku – osiemnasta. Gorąca kawa rozpuszczalna sparzyła przełyk, ale jasność myślenia przywróciła. „Dobry wieczór – zamawiam taksówkę!” I jazda do szpitala. Wieczór dochodzi, a tu takie korki! Chyba powariowali ludzie. Tak się tłoczyć! I jeszcze żadnego objazdu nie ma, trzeba mozolnie posuwać się po trzy samochody na każdą zmianę świateł. Kiedy nasi kierowcy nauczą się odpowiednio ruszać sprzed świateł? Jednocześnie prawie, a nie, pierwszy dawno pojechał, a czwarty dopiero odpala. Paranoja jakaś. Przecież mi się spieszy!!!
Kwadrans przed dziewiętnastą wpadam na porodówkę. Z obowiązkowo zakupionym za złodziejską kwotę sześciu złotych badziewnym, zielonkawym fartuchem, którego równie dobrze mogłoby nie być – taką osłonę daje. I co? I ani słowa o cesarskim cięciu. Bo skurcze się zaczęły. Po ponad czterech godzinach podawania oksytocyny. I w miarę regularne są. Czekać więc trzeba...
Czekamy... A ja obserwuję skurcze. Na twarzy! Bolesne! I po każdym nasileniu się – podaję butelkę z wodą. Szybko znika. Woda – znaczy się. Po kilkunastu minutach położne decydują o przejściu do wanny z wodą. Tam dopiero horror! Nie w sensie organizacyjnym, bo wyposażenie w jak najlepszym porządku. Ale samopoczucie żony coraz gorsze. Obserwuję grymasy bólu, czuję, jak jej paznokcie wbijają się w moją dłoń do krwi, przy każdej kolejnej próbie przetrzymania skurczu. Ślady długo nie zejdą...
Wpół do dziewiątej wieczorem zabierają ją na fotel porodowy, a mnie wyganiają na korytarz. Mam czekać. Razem z teściami, którzy w międzyczasie dojechali na wieść o planowanym cięciu cesarskim. Nieaktualna wiadomość. Coś się zaczęło, bo lekarze biegają. I położne. A to ostatni poród dzisiaj na oddziale, nikogo więcej tam nie ma. Na pewno więc do niej...
Krzyk! Jeden, drugi... Zaciskam mocno oczy. Wytrzymać, wytrzymać. Tylko nie pokazać niczego po sobie. Wystarczy, że teściowa reaguje niemal histerycznie. Bo jej córka pierwszy raz rodzi. Coś długo to trwa. Inne porody po kwadransach kończyły się. A tu już pół godziny minęło. Co się dzieje? Czemu aż tyle? Podniesione głosy zza szklanych drzwi dobiegają, lekarze coś do niej mówią, chórem. Pomiędzy słowami przeplatają się okrzyki bólu. Korytarz szpitalny ma długość dwudziestu dwóch kroków. Prostopadły do niego – piętnastu. Szeroki jest na raptem trzy. Zegarek tyka niemiłosiernie. Pokazuje końcówkę trzeciego kwadransa...
21.13 wieczorem. Zza szklanych drzwi dochodzą głosy radości i już po chwili charakterystyczny krzyk małego dziecka. Czyli jest! To chyba już koniec. Położna otworzywszy drzwi wzywa mnie do pokoju noworodków. Waży, mierzy, zawija w białą pieluchę i kładzie pod lampą małe, pokrwawione jeszcze dziecko. Moje dziecko. Krzyczy. Uspokaja się. Otwiera oczy. Ciemne, granatowe, lekko zmrużone od światła solarnej lampy. Stoję... Po prostu stoję...
Ledwo rejestruję słowa położnej, która razem ze mną wypełnia ankietę, podczas gdy lekarze zszywają żonę podłączoną już do kroplówki przeciwbólowej. Wiem, że teściowie wnuka oglądają. Wiem, że rozmawiamy już wszyscy razem, po przeniesieniu żony na zwykłe łóżko. Wiem, że dojeżdżamy do domu, gdzie wypijam z teściami po dwa kieliszki miodówki (mocnej jak cholera!). Wiem, że przez ponad godzinę dzwonię do najbliższych mi osób, by na gorąco podzielić się informacjami i wrażeniami. Ale to wszystko wiem podświadomie. Jak przez mgłę. Bo tak naprawdę przed oczami mam ciągle tylko jedno: białe zawiniątko... z różową plamką twarzyczki i czarnymi paciorkami oczu wpatrzonymi we mnie...
Mój syn...
Daniel...
Okiem taty - No to się zaczęło!!!
O czwartej nad ranem! I to w dzień roboczy. Od potrząsania za ramię zaczęło się i powoli przebijającej się do świadomości informacji, że chyba to już! Wody odchodzić zaczęły!
Rafał Wieliczko