Okiem taty - liberalni rodzice

Po prawdzie to nikt nas nie uczył, jak być dobrymi rodzicami dla Daniela. Wiadomo, że każde z nas jakieś tam wzorce z rodziny własnej wyniosło, czy też osłuchało się wszelkich „złotych rad” od rodziny i znajomych w momencie, gdy zaistniał nowy członek rodziny, ale tak jakoś wyszło, że od książek mądrych na ten temat to nas odrzucało.
/ 02.06.2009 08:12
Po prawdzie to nikt nas nie uczył, jak być dobrymi rodzicami dla Daniela. Wiadomo, że każde z nas jakieś tam wzorce z rodziny własnej wyniosło, czy też osłuchało się wszelkich „złotych rad” od rodziny i znajomych w momencie, gdy zaistniał nowy członek, ale tak jakoś wyszło, że od książek mądrych na ten temat to nas odrzucało.

Były może ze dwie, trzy, w podręcznej domowej biblioteczce, ale skończyło się na pobieżnym przekartkowaniu i tyle. Jedyną książką o dzieciach i rodzicach, wychowaniu i codziennym znoju, jaką przeczytaliśmy od deski do deski, była pozycja „Dziecko dla odważnych” Leszka Talko, czyli – jak sam autor definiuje - „jedyna prawdziwa książka o dzieciach”. I kto wie – może właśnie pod wpływem tej lektury Daniela wychowujemy po swojemu, ku naszej i jego uciesze, a częstokroć ku zgrozie i przerażeniu osób pobocznych.

Okiem taty - liberalni rodzice

I tak – nigdy nie lecieliśmy na złamanie karku w stronę dziecka, gdy tylko się zachwiało podczas stawiania pierwszych kroczków. Ma upaść, to upadnie – stwierdzaliśmy filozoficznie, bo trudno wymagać, by non-stop za Małym wyciągać ręce i przed każdym potknięciem chronić. Poszedł do kuchni? A niech idzie – za chwilę wróci. Tutaj jest sok i ciastko, a w kuchni nie ma nikogo. Dziecko kamieniem siedzieć na tyłku nie będzie. Poszedł do drugiego pokoju? Łyknę herbaty i pójdę za nim. Po co mam lecieć natychmiast? Dobrze wiem, że jak tam wejdzie, to właduje się na fotel, posiedzi chwilkę, zejdzie i wróci. Dlaczego go nie pilnuję gdy zbliża się do krawędzi stołu czy mebli? Dziecko samo się upilnuje. Uznajemy swojego synka za inteligentne stworzenie i wiemy, że nie będzie na ślepo leciał przed siebie, by przyrżnąć czółkiem prosto w kant ławy szklanej. I nie, nie boimy się, że pewnego dnia tak właśnie zrobi i skończy się poharataną i pokrwawioną głową, karetką, szwami i bólem. Daniel dostaje od nas kredyt zaufania i sporą dozę swobody. Jest inteligentny i umie to pokazać. Dlaczego więc mamy mu nie ufać i trząść się nad każdym jego krokiem? Czy to ma znaczyć, że jesteśmy wyrodnymi rodzicami? Nie dbającymi o dziecko? Czy przez to powinniśmy się wstydzić, bo ktoś karcącym wzrokiem popatrzy, że nie trzymamy mu rąk pod pachami i nie pilnujemy przy każdym kroczku? Życie jest pełne niebezpieczeństw i choćby nie wiem, jak się starać, nie ustrzeże się dziecka przed jednym czy drugim guzem. A łażenie za nim krok w krok i budowanie w nim przeświadczenia, że gdziekolwiek nie pójdzie to zawsze ochroni go matka lub ojciec, jest jedynie objawem nadopiekuńczości i fałszowaniem obrazu świata. Nasze dziecko zupełnie nieźle radzi sobie samodzielnie i ową samodzielność udowadnia nam na każdym kroku.

Podobnie w kwestii jedzenia. Nieraz już opowiadałem, że słoiczki dla niemowląt poszły w odstawkę, bo najzwyczajniej w świecie Danielowi nie smakowały. Z wyjątkowym apetytem natomiast zmiatał jedzenie z naszych talerzy, oraz normalne, lecz przygotowane dla niego, kanapki. Poszliśmy jednak o krok dalej i stwierdziliśmy, że nie będziemy stawiać synka w pozycji poszkodowanego. Jemy obiad na mieście w restauracji? Daniel też! Idziemy do chińskiej knajpy? Daniel z nami! A jak! A co!
Po wizycie u ortopedy, wspominanej jakiś czas temu, zabrałem całą rodzinę na obiad do restauracji. Porządny, z wymyślnymi daniami. Synowi też nie żałowałem. Wcinał razem z nami przystawki w postaci frytek, mlaskając, aż mu uszy latały. Potem dostał zupę jarzynową, którą z radosną minką siorbał z łyżeczki, przegryzając pływającymi w niej warzywami. Jak już zupkę wtrząchnął, popatrzył łakomym wzrokiem po naszych talerzach. Tu skubnął rybki, tu polędwiczki, przegryzł kartofelkiem, ryżem, co nieco pojadł warzyw z surówki, a na koniec, w ramach wspólnego z rodzicami deseru wcinał ciasto i lody ze śmietaną!

I co? Stało się coś dziecku? Potrzebne były karcące, potępiające spojrzenia, wymownie mówiące „takiemu maluchowi dajecie???” Dziecku się nic nie stało, ni zatwardzenia, ni rozwolnienia nie dostał, Zadowolony z obiadku grzeczny całą drogę powrotną był. A przecież nie karmimy go frytkami czy smażonym mięsem prosto z restauracji dzień w dzień. Raz na jakiś czas się zdarzy, że skubnie. A niektórzy już – wzdychają z przekąsem i kręcą głowami, jacy to wyrodni rodzice dziecko krzywdzą. A niby czemu, pytam, dziecko ma jeść mało smaczne rzeczy, wciskane mu na siłę, bo „trzeba”? Niech je, co mu smakuje, póki nie są to buły z McDonalds lub pizza dzień w dzień popijana colą i przegryzana pączkami.

Tydzień temu na kolacji byliśmy w restauracji chińskiej. Mały podziabał co nieco z naszych talerzy, pomlaskał, po czym poszedł zwiedzać lokal. Odchyleń od normy nie stwierdzono. Nadal wychowujemy inteligentne, samodzielne, zdrowo rozwijające się dziecko...


Rafał Wieliczko

Redakcja poleca

REKLAMA