Oczywiście, że ja. Na mojej głowie to zostało. I taką nadzieję miałem, że brat pomoże, podjedzie samochodem, kupimy co trzeba. A tu kicha! Bratowa zebranie ma w szkole. Wróci późno, zostałaby nam raptem godzina. W godzinę nie obgoni – nie ma szans na to. Szlag! Jedyny ratunek w teściu – w końcu też zmotoryzowany. Tyle dobrego, że się zgodził. Kamień z serca spada.
Żony mi tylko szkoda, bo wymizerowana po tym porodzie, ledwo się trzyma. Na szczęście za wiele chodzić nie musi, mały praktycznie z nią cały czas. Jedynie na naświetlenia go zabierają, bo żółtaczkę złapał i przez to posiedzą w szpitalu w sumie sześć dni. A ja czas na posprzątanie mieszkania i przygotowanie wszystkiego na ich przyjęcie mieć będę...
Zabraliśmy się z teściem do tego sklepu dziecięcego. Baby Fant – nawet kartę rabatową dostałem, niby w nagrodę za uczestnictwo w szkole rodzenia. Pełne pięć procent zniżki dostaję dzięki temu. Niby niewiele, ale przy tak kompleksowych zakupach, jakie trzeba zrobić – nawet tak niski procent ciekawą kwotę stanowi.
W sklepie – pogubić się można. Wielki jak diabli. Towaru na półkach i na podłodze tyle, że głowę można stracić. Generalnie wszystko, czego tylko dzieciak może potrzebować (a nawet i to, czego absolutnie nie potrzebuje) – można dostać. Byle wiedzieć, gdzie szukać. Ja na szczęście wiedziałem, przezornie z internetowej oferty wydrukowałem sobie interesujące mnie pozycje. Dzięki temu w miarę sprawnie kupiłem łóżeczko, turystyczne, składane do niewielkiego w sumie pokrowca, wanienkę do kąpieli wraz z plastikowym leżaczkiem, żeby mały z rąk nie leciał i fotelik samochodowy - z funkcją kołyski (to dla uspokojenia teściowej, która koniecznie na kołyskę się uparła!). Aż mnie telepie na myśl, ile kasy poszło. Ale nic – wiedzieliśmy, że to będą spore koszty. Tyle, że planowaliśmy zakupy dopiero za jakieś dwa tygodnie, po wypłatach. A tu trzeba było już. I biegaj, człowieku, szukaj finansów na te zakupy.
A w domu, po tzw. kawalerskim obiedzie – nie chce mi się myśleć nad jakimś porządnym posiłkiem – wypada zabrać się za składanie tego łóżeczka. Pokrowiec niewielki a instrukcja – jasna cholera! - od modelu podobnego, ale jednak nieco różniącego się detalami. Dowiedziałem się więc z tego lichego, dwustronicowego papierka odbijanego na ksero, jak rozłożyć główny szkielet łóżeczka. A reszta dupereli dołączonych do zestawu już na własny rozum montowana! Półtorej godziny siłowania się z tym cholerstwem – trzy pierwsze próby złożenia zatrzasków mechanicznych w prętach nośnych łóżeczka spaliły na panewce – i wreszcie jako tako stoi. Nawet z podwieszonym drugim poziomem, tym dla niemowląt, z zamontowanym przewijakiem i założonymi prętami z zabawkami. Zlany potem, ale zadowolony jestem. Tylko najbardziej dziwi mnie fakt, że w ręku zostały mi cztery długie rurki z jakimiś dziwnymi uchwytami, które za nic nie pasują do jakiegokolwiek fragmentu łóżeczka. A instrukcja, rzecz jasna, ni słowem o nich nie wspomina. Ważne jednak, że mebelek się trzyma stabilnie w kupie i może służyć za noclegownię dla nowego lokatora już za parę dni...
Teraz już go tylko pod ścianę i... można popisywać się znajomością słownika wyrazów brzydkich! By to pieron strzelił! - jak Gustlik mawiał. Wszystko ładnie, pięknie, łóżeczko mieści się w lukę zaplanowaną przez nas w dużym pokoju. Tyle że teraz za żadne skarby nie da się rozłożyć kanapy, na której oboje spać mieliśmy. .....rrrrrwa!!! Pięknie! Do rozkładu dnia jutrzejszego dopisuję zatem przemeblowanie... W dwóch pokojach!!!
Rafał Wieliczko