W sumie, rozrywek niewiele mają innych niż te codzienne, więc stwierdziliśmy, że można spróbować... Jedynym mankamentem była konieczność dotransportowania dzieciaków na miejsce bez użycia wózków czy rowerków, ale to żadne wyzwanie dla wytrenowanego rodzica.
Dotarliśmy więc na miejsce, lekko jedynie posapując (nie wiedzieć czemu obaj nie bardzo chcieli iść na własnych nóżkach – a przecież już umieją!!!) i pokonaliśmy jeszcze strome schodki w liczbie kilkudziesięciu. Na miejscu było już sporo rodziców i babć, jeszcze więcej zaś dzieciarni, która ledwo rozdziawszy się ze sweterków – akurat było chłodnawo i na deszcz się zanosiło – latała już po sali.
A sala – typowo przygotowana pod bal! Rozmaite ozdoby z sufitu zwisały, parkiet lśnił, a w jednym z końców sali w otoczeniu olbrzymich głośników rozkładała się kapela złożona z mikrofonu, gitary i klawisza...
- Uuuuu! - spojrzeliśmy po sobie z rozczarowaniem. - To nie dla nas!
- To może chodźcie do nas – zaproponowała mama Daniela, jako że na dworze faktycznie nie było sensu siedzieć ze względu na kiepską pogodę i zaczynający siąpić deszcz. A że ta wizyta od dawna już odkładana była z rozmaitych powodów, tym razem zgodziliśmy się bez oporów. Parę minut później byliśmy już na miejscu i rozpinałem buciki synka, żeby mógł swobodnie ganiać po mieszkaniu.
Ten zaś, nie oglądając się nawet na ojca, wyrwał do przodu i systematycznie zaczął badać każdy zakamarek nowego mieszkania, po czym, gdy dotarł do pokoju, w którym leżały zabawki – przepadł. Dziecka nie było! Wyciągnął sobie jedną, drugą, trzecią rzecz, zaczął oglądać, bawić się... Nic mu nie przeszkadzało i nic go nie obchodziło, że siedzi sam w pokoju (my poszliśmy do kuchni).
Młodszy Daniel zaś nie stanął na wysokości zadania i rolę gospodarza odrzucił z miejsca. Zrobił się marudny, nietowarzyski, widać było, że nie pasuje mu obecność osób dodatkowych na znanej mu przestrzeni dotychczas dzielonej wyłącznie z rodzicami. Kwękał, marudził, kłócił się, nic mu nie pasowało, ciągle tylko do mamy na ręce, nie bacząc na to, że tej już ręce omdlewają i mama goni resztką sił...
- Wiesz co, my sobie jednak już pójdziemy – stwierdziłem po jakimś czasie, widząc ostentacyjną prezentację niechęci przez małego gospodarza. - On wygląda na śpiącego, a że pora późna, więc pewnie marudzi, bo chce się położyć...
- Chyba tak... Zaraz go uśpię...
Zaczęliśmy się więc zbierać, jednocześnie zauważając, że na zewnątrz rozpadało się na całego. Istna ściana wody. Na szczęście pożyczyliśmy parasolkę. Jakoś udało się dotrzeć do domu w tych strugach deszczu z Danielem na ręku, choć synek wykazywał zainteresowanie uchwytem parasola i bardzo chętnie trząsł nim na wszystkie strony, co skutkowało z kolei litrami wody za moim kołnierzem...
Ledwo zamknęliśmy za sobą drzwi do mieszkania, słyszę sygnał SMS-a. Odbieram i czytam:
„Jak tylko wyszliście, odzyskał humor i werwę. Nie chce iść spać, grzecznie się bawi!”
No tak...
Rafał Wieliczko