Za nic sobie miał ostrzeżenia tych „bardziej doświadczonych”, że jak popróbuje butli, to już potem nie będzie chciał inaczej. Dla niego nie liczyło się, skąd leci, ważne, że leciało i dało się jeść. Podobnie było, gdy zaczęliśmy wprowadzać rozmaite dania ze słoiczków. Daniel wszystko równo wcinał, dochodząc w jedzeniu do perfekcji – otwierał buźkę szeroko, prawie wcale się nie brudził i nigdy nie zdarzyło mu się celowe „prrrrffffff!” polegające na wypluciu i opryskaniu wszystkiego dookoła aktualnie konsumowaną papką. Myślę, że jako główny karmiący miałem w tym względzie wiele szczęścia, gdyż zanim nastało karmienie łyżeczką, miałem w głowie rozmaite przerażające wizje.
Okruszki produkuje również przy okazji wcinania chlebka. Otrzymawszy do łapki pól kromeczki albo piętkę, memła ją sobie tymi dwoma zębiskami, a w efekcie finalnym – co zawsze jest dla nas zaskoczeniem – wokół niego powstaje sterta okruszków, których (możemy przysiąc!) jest zdecydowanie więcej niż było chleba w jego rączce. Zaczynam go podejrzewać o jakieś cudowne pomnożenia, w ramach biblijnego naśladownictwa, ale jeszcze mu niczego nie udowodniłem. Na razie...
W następnej kolejności Daniel odkrył, że rodzice też mają całkiem dobre rzeczy do jedzenia i w mig opanował sztukę sępienia. Zaczęło się od puddingów, mlecznych deserków, które kupowaliśmy sobie od czasu do czasu. Któregoś feralnego dnia zachciało mi się zjeść to przy nim. Młody natychmiast dostrzegł ciąg skojarzeniowy: „łyżka + buzia = am!” i podpezł do moich kolan, wpatrując się we mnie wzrokiem, przy którym spojrzenie kotka ze Shreka to biedna amatorszczyzna! Nie dasz dziecku, które zadziera główkę do góry, wpija paluszki w ramię, wlepia w ciebie ogromniaste oczka i szeroko otwiera buzię w oczekiwaniu na jedzonko? Co najmniej jakbym przez tydzień go głodził. Uległem... Nabrałem trochę na łyżeczkę, wsunąłem mu w buźkę. Przełknął, oblizał, mlasnął, buzia rozpłynęła mu się w uśmiechu, a twarzyczka przybrała wyraz oczekiwania. „Daj jeszcze!” mówiła minka! I tak się zaczęło... Jedna łyżeczka tatuś, pół łyżeczki Daniel... Obecnie, gdy widzi w naszym ręku kubeczek z puddingiem, to macha łapkami tak, że przysiągłbym, iż czuje się powiew wiatru w pokoju, a od jego radosnego pisku pękają bębenki. Po jakimś czasie jednak zamiast pisku radości słyszy się ryk żalu, gdy pudding kończy się... zdaniem Danielka zdecydowanie zbyt szybko...
A potem już poszło lawinowo... Młody kosztował z naszych talerzy praktycznie wszystkiego... „Dupki” od pizzy, ziemniaczki, marchewka i mięsko z obiadku, ciastko, czekolada, serek żółty, serek biały (choć pierwszym razem wypluł!), słowem wszystko, co tylko dało się wysępić od rodziców...
Dzwoniec podjada nawet moje śniadaniowe kanapki. Wystarczy, że usiądę z talerzem przy kanapie, a już na czworakach pełznie mały odkurzacz mrucząc pod nosek „amamamamammmmmmmmm” i wlepia ślepka pełne błagania. No i dostaje małe kęski siedząc obok mnie, lub – gdy podaję kolejne zbyt wolno – wstając na nóżki i wczepiając się w moje ramię.
Parę dni temu zrobiłem sobie na śniadanie jajecznicę. Zasiadłem przy stole i już widzę, jak wszystkożerne stworzenie, choć przed chwilą opędzlowało dużą butlę mleka, pędzi w moją stronę. Całym sobą zdaje się wręcz mówić „daj!”. Odłamuję więc nieco chleba i częstuję go kawałkami. Daniel spojrzał na mnie i daję słowo, że niemal usłyszałem pełne wyrzutu „jaja sobie robisz?”, a oskarżycielski wzrok spoczął na talerzu z jajkiem. Cóż było robić. Z westchnieniem nałożyłem kawałek jajecznicy na widelczyk i podsunąłem prosto w otwarty dziobek. Młody przeżuł, popatrzył na mnie, rozjaśnił twarz olbrzymim banankiem, po czym przewiesił się przez moje kolano i wręcz rzucił na talerz z jajecznicą. Do końca śniadania ledwo nadążyłem z podawaniem mu kolejnych porcji!!!
Niedługo trzeba będzie jadać w ukryciu...
Rafał Wieliczko