Producentom gadżetów do opieki nad dziećmi raz po raz udaje się wymyślić coś genialnego, co naprawdę może okazać się pomocne przy codziennym wychowaniu dwójki Małych Buchających Testosteronów i co bardzo pomoże Niedoskonałej Matce nie zwariować na przykład.
Mowa tu o smyczy. Smyczy dla dziecka. Nie dla psa bynajmniej. Takowa smycz, zwana także tu i ówdzie bardziej przyjemnie dla serca romantycznie brzmiącą nazwą – szelek. Ale co my tu owijamy w bawełnę, ludzie! Toż to nie żadne szelki, to jest smycz. I tyle. Czy społeczeństwo nie jest w stanie nazwać rzeczy po nazwie własnej, tylko zawsze musi obowiązkowo upiększać, żeby broń cię Panie Boże nie wyjść na okrutnego prostaka, sadystę co to się nad dziećmi znęca i je na smyczy prowadzi? Społeczeństwo nie jest w stanie. Gorzej – społeczeństwo smycz dyskryminuje. Mój mózg nie może pojąć co społeczeństwu do smyczy.
No, ale gdy mamy smycz to nie musimy się tak nisko schylać. Możemy iść sobie prosto trzymając w dłoni jej koniec, a w razie zagrożenia przytrzymać go, ochraniając dziecię od stłuczki. Taka matka jak ja, co to urosła ponad 170 centymetrów w swym ponad trzydziestoletnim życiu, a nawet niebezpiecznie zbliża się do metra osiemdziesiąt nie musi poddawać się wówczas przymusowej hodowli garba i redukcji wzrostu. Może chodzić sobie wygodnie, bez zniżania się do poziomu 90 centymetrów od ziemi.
Ale nie. Smycz nie jest akceptowana społecznie. Używając jej przekonałam się na przykład jak się muszą czuć wielkie gwiazdy, gdy podczas spacerku do warzywniaka po natkę pietruszki wszyscy, dosłownie wszyscy gapią się na ciebie ciekawskim wzrokiem gotowi policzyć listki natki, którą pakujesz do woreczka. Matka z dzieckiem na smyczy nie przejdzie nie zauważona. Być może takie bycie w centrum uwagi spodoba się bardziej ekstrawertycznym typom osobowości, ale moja osobowość na ten przykład woli być pozostawiona w świętym spokoju. No bo tak, rzucę przykładami: idę sobie z Maksiem w spacerówce, którą popycham przed sobą trzymając w dłoniach także smycz na której zakończeniu znajduje się Leo. Gdybym musiała trzymać dłoń Lea w mej dłoni, a drugą popychać wózek pewnikiem byłoby mi bardzo niewygodnie. Leo na smyczy wzbudza zainteresowanie. Przechodzący emeryci śmieją się w głos traktując nas jak ulicznych komików i pytając mnie: „On jest na smyczy??? Hahahaha...” Starsze kobiety szepczą z przekąsem: „No, teraz już nie uciekniesz mamusi”. Młoda dziewczyna z chłopakiem, być może na pierwszej randce pokazują nas sobie ze śmiechem. Oj, poczekajcie wy, gołąbeczki jedne, za parę lat sami się przekonacie co zacz. Zewsząd dobiegają mnie ciekawskie spojrzenia. Z intymnego spacerku nici, bo ani tu pogadać z własnymi dziećmi, ani zadumać się, zrelaksować nie idzie. Wszyscy na nas patrzą, mają coś do powiedzenia. Jedynie mamy z dziećmi w wieku podobnym do moich mrugają porozumiewawczo okiem. One wiedzą o co chodzi.
Dodam, że tak reagują Włosi, naród bardzo dzieci kochający i stawiający je na piedestale. Myślałam, że to może dlatego. Ale nie, szybko uświadomiły mnie koleżanki z Polski, że także tam smycz wzbudza jeszcze sensację, zaciekawienie, czasem nieprzyjemne komentarze. Natomiast w krajach północy, gdzie używa się jej nagminnie jest czymś normalnym (np. Dania, Irlandia itp.)
Może ja lepiej mu tę smycz ściągnę? Nieważne, że ryzykuje wpadnięcie pod samochód. Nieważne moje akrobacje z wózkiem i siłowanie się z wyrywającym niespodzianie Leosiem. Nieważna wygoda i bezpieczeństwo.
OK, nie dam się. Potraktuję to jak misję, manifest. Manifest wyzwolenia matek.
Anna Łyczko Borghi