Szczęście zaglądać więc będzie i do Pyrków, i do Górków, a także Marczaków, mieszkańców Zakrzewia, i wreszcie do Walewskich, którzy w nowym osiedlu kupili wytworny apartament. Jedni bohaterowie tej historii są świetnie sytuowani, inni dość zamożni, a jeszcze inni ledwie wiążą koniec z końcem. Ot, samo życie. Kibicować będziemy zapewne tym najbiedniejszym, bo kto by tam kibicował bogatym... Niech im się nie uda!
I pewnie byłaby to całkiem milutka odtrutka na codzienne kłopoty i polityczny jazgot, który zamęcza nas od rana do wieczora, gdyby "Barwy szczęścia" nie były młodszym braciszkiem (a może siostrzyczką?) "M jak miłość", serialu, któremu po kilku latach emisji nie pomagają nawet świetne role aktorów starszego i średniego pokolenia, bo na ekranie rozpanoszyły się gwiazdeczki młodzieżowe z Kasią Cichopek na czele. Kasią, która powinna się raczej skupić na tańcu lub deklamacjach socrealistycznych kawałków na akademiach ku czci, by zrobić miejsce aktorom z dyplomem i talentem.
Ale do rzeczy. Nowy serial niestety nie porywa. Szczęście na razie odrobinę przynudza, a ponadto jest brudnoszary i nijaki. W pierwszych dwóch odcinkach, a właściwie zwiastunie serii (każdy odcinek ma dwadzieścia pięć minut), nie obyło się bez kilku scenariuszowych wpadek. No bo proszę mi pokazać budowlańców, którzy w komunijną niedzielę ciężko pracują (chyba że jest to czyn przedwyborczy), lub studentkę prymuskę, która przed sesją wyleguje się w domu zamiast siedzieć w bibliotece i przygotowywać się do egzaminów. Nie bardzo też wierzę w to, że zaborczy i wścibscy rodzice Julii nie wiedzą, z kim mieszka ich córka. Tacy ludzie to mistrzowie niespodziewanych wizyt i nieplanowanych nalotów.
Oj, nie powaliły mnie te "Barwy szczęścia" na kolana! Miało być według zapowiedzi teledyskowo, a wyszło discopolowo.