Listę należy celebrować, bo być może okaże się ona jedyną w miarę składną rzeczą nadchodzących kilku godzin. Potem już tylko wystarczy wziąć głęboki oddech i na bieżąco rozwiązywać problemy, kiedy lista okaże się bezużyteczna.
Punktem wyjściowym jak i głównym jest bez wątpienia dziecko. Dziecko na spacerze powinno być dzieckiem zadowolonym. Dlatego też warto zawczasu przemyśleć koncepcję adekwatnego do pogody stroju oraz zapewnienia juniorowi składników odżywczych. Jeśli ten jest w dobrym humorze, z łaską godną monarchy przyjmie śniadanie w postaci bułeczki, którą – jak zwykle zresztą – wepchnie sobie w całości do buzi, stosownie rozmiękczy, aby potem wypluć i z namaszczeniem spożywać po kawałku. Później należy udawać, że nie widzimy spojrzeń przechodniów, bez wątpienia zastanawiających się co tak bardzo obrzydliwego to śliczne i uśmiechnięte dziecko ma przytwierdzone do buzi.
Ubrane i nakarmione dziecko należy wsadzić do wózka. Zaraz potem warto jest zwrócić uwagę, że buty, które Junior jeszcze chwilę temu miał na sobie, teraz znajdują się w jego ustach. Powinnam była wiedzieć, że coś się święci kiedy poprzedniego wieczoru z butami (oboma) w buzi raczkował po całym mieszkaniu z miną, jakby właśnie zdobył największe trofeum świata. Niech mi ktoś powie, dlaczego producenci obuwia uparli się na produkowanie butów z rzepami? Czy naprawdę nie wiedzą, jak fenomenalną zabawką jest taki rzep dla niespełna 14-miesięcznego chłopca? Czy nie potrafią przewidzieć, że ten – jak tylko odkryje ten fajny dźwięk przy zamykaniu i otwieraniu rzepa – będzie te buty ściągał w każdym dogodnym i niedogodnym momencie i z zachwytem pokazywał mi ich „muzyczną” funkcję? Rzepy udogodnieniem, dobre sobie. Gdzie są te cudowne, łatwe do bardzo mocnego ściągnięcia sznurówki? Przecież roczne dziecko i tak samo nie będzie tych butów zakładać!
Ale do rzeczy. Kiedy jakoś uda się dziecko przypiąć do wózka, należy natychmiast wprawić go w ruch. Każda spacerujący z dzieckiem rodzic wie, że postój dłuższy niż 3,8 sekundy podlega surowej karze wrzasku z opcjonalnym wyginaniem się w wózku. Kto wie, a nuż te pasy pękną. Dlatego też, ignorując własne potrzeby, należy jak najszybciej wybiec z miejsca zamieszkania, po drodze zapinając kurtkę i przeklinając zostawione w domu rękawiczki. Oszołomione podmuchem wiatru dziecko da nam może minutę na spokojne obranie kierunku spaceru. Uff… Idziemy.
Nieodzownym dla rodzica akcesorium spacerowym jest telefon komórkowy. Kiedy dziecko jeszcze nie wydaje zrozumiałych dla homo sapiens dźwięków, każda matka czy ojciec prędzej czy później doznają odczucia bezsprzecznej nudy. Obowiązkowe dla przyzwoitego rodzica spacery są powodem niemalże trzykrotnie większego rachunku telefonicznego. I zniechęcenia przyjaciół. Po miesiącu znajomi tłumaczą się pilnym zebraniem, po dwóch przestają w dni robocze odbierać telefony. Przetrwają tylko najwierniejsi przyjaciele.
Co bardziej zręczni rodzice czytają na spacerach książki. Oparte na ramach wózków czy też trzymane w rękach, są najtańszym sposobem na zabicie czasu. Kwestia praktyki. Sama ostatnio przeczytałam tak ciąg dalszy Draculi. Ci bardziej towarzyscy chodzą w kupkach, ale w taką kupkę ciężko jest się dzień w dzień umawiać. Zwłaszcza spacerującym tatusiom, ci widywani są na ulicach jak samotni strzelcy, ścigani zazdrosnym wzrokiem kobiet myślących, „ach, żeby mój tak z dzieckiem chodził…”.
Ale do rzeczy, bo Junior już zdążył się znudzić. Dana w akcie rozpaczy, super grzechocząca paczka tic-taców została – po paru przyznam super machnięciach – przegryziona i w poczuciu przyzwoitości zabrana. Butelka z wodą, łaskawie przyjęta, była ciekawa wyłącznie do momentu obgryzienia zakrętki. Kiedy odkryłam, że moje dziecko wie doskonale jak ją podważyć i dostać się do 0,7 litra zawartości, zabrałam. Natychmiast zostałam obdarzona obrażonym spojrzeniem i rozpaczliwym wyciem z okazji niedoceniania starań syna. Przyznam, że dołączone łzy prawie mnie zmyliły.
Wyjmuję więc Juniora, aby za rączki popróbować, praktykowaną od niedawna naukę chodzenia. Mój syn patrzy się na mnie jak na niespełna rozumu. W domu ok, zdaje się mówić, ale tutaj? Zanim zdążę zareagować, pada na czworaka, aby na zimnym chodniku spacerować z udoskonaloną do perfekcji umiejętnością raczkowania. Porywam go do góry, on ryczy, ja ignoruję spojrzenia przechodzących ludzi. Wyrodna matka, zdają się mówić. Najpierw pozwala, a potem co? Prawie sama się zawstydzam.
Ale wreszcie mekka! Widzę to, co da mi nawet i 20 minut spokoju. Supermarket. Wpadam i od razu biegnę bez wytchnienia do działu z pieczywem. Jedna mała kajzerka, 20 do 40 groszy, a mój spokój? Bezcenny. Jak w reklamie. Kiedyś dziwiłam się, dlaczego 90% procent siedzących w wózkach dzieci ma w rękach czy buziach wielkie buły. Ale to było kiedyś. Teraz już wiem. Wiem, że ta mała kajzerka pozwoli mi na kupienie czegoś na obiad dla dorosłych, na dotarcie w miarę żywą do domu i na zebranie sił na dzień kolejny. W końcu podobno przyzwoity rodzic chodzi na spacer z dzieckiem codziennie. Choćby grzmiało, a z nieba trzaskały pioruny. Uff, do pełnoletniości mojego dziecka jeszcze tylko 16 lat i 11 miesięcy.
Marta Czabała