(...)
Właściwie nikt nie wiedział, że w ramach zadośćuczynienia za okropne poczucie niepokoju, dręczące ją przez całe życie, Benny dostała talizman, który miał ją chronić przed wszelkimi nieszczęściami. Musiała tylko pamiętać o tym, by przywoływać go w każdej sytuacji, która nosiła najmniejsze choćby znamiona niebezpieczeństwa.
Talizman ten zawdzięczała swojemu ojcu. To on, gdy miała zaledwie trzynaście lat, zwrócił jej na niego uwagę. Benny doskonale pamiętała tę chwilę. Cała rodzina oglądała w telewizji lokalne wiadomości. Sally, suczka rasy cairn terrier, siedziała skulona na kolanach Benny. Kobieta, której mąż i syn zostali starci na proch, gdy ich samochód dostał się pod koła ciężarówki z naczepą, odpowiadała na pytania energicznego dziennikarza, koniecznie chcącego się dowiedzieć, jak się czuje.
– Zdruzgotana – odpowiedziała. Potem, krztusząc się i szlochając, dodała: – Nigdy nie przypuszczałam, że coś takiego może się przydarzyć właśnie mnie.
– Słyszałaś, matka? – zapytał pan Frayle. – Czy to nie jest dowód na to, co zawsze ci mówiłem na temat ludzkiej psychiki?
– Co takiego, mój drogi? – zapytała pani Frayle.
– Moja opinia za każdym razem się potwierdza.
– Jaka opinia, tatusiu?
– Cicho, Berenice – powiedziała pani Frayle. – Tata słucha wiadomości.
– Nieszczęścia spotykają tylko tych, którzy uważają, że im się to nigdy nie przydarzy.
Nieświadomy przerażającego wpływu, jaki wywarły te słowa na jego nastoletnią córkę, pan Frayle złożył "Daily Express" i jeszcze raz skupił się na małym ekranie, migoczącym w obudowie z jasnego dębu.
Teraz, po czterdziestu latach, Berenice ciągle jeszcze była świadoma tego, jak wielkim szczęściem było dla niej mieć tak przenikliwego i inteligentnego ojca. Jakże potworne nieszczęścia mogły w każdej chwili wstrząsnąć całym jej światem, gdyby nie wzięła sobie naprawdę do serca jego ostrzeżenia.
Od tamtej chwili codziennie rano tworzyła listę wydarzeń, które mogły nastąpić w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Potem wyobrażała sobie wszystko, co mogło je zakłócić, i w odpowiedniej chwili oczekiwała, że tak się właśnie stanie. Działało! Nigdy nie wydarzyła się żadna katastrofa.
Rzecz jasna nie potrafiła myśleć jednocześnie o wszystkich potencjalnych możliwościach w trakcie wydarzenia, podczas którego mogły wystąpić, ale robiła, co mogła. Oczywiście było to dla niej wielkie obciążenie, a poza tym oznaczało, że mogła poświęcać co najwyżej połowę swej uwagi temu, co akurat w danym momencie robiła.
Pewne zdarzenia z samej ich natury łatwiej było zaliczyć do niebezpiecznych niż inne. Na przykład sprawdzanie, czy marchew nie jest zaatakowana przez połyśnicę marchwiankę (zaplątanie się stopy w wąż ogrodowy, upadek, złamanie nogi), nie było nawet w przybliżeniu tak skomplikowane czy zatrważające jak wizyta w zoo (rozszarpanie przez uciekającego na wolność lwa, zmiażdżenie przez nosorożca, zarażenie się papuzicą wskutek podziobania przez papugę). Albo jazda metrem (wepchnięcie pod koła w czasie godziny szczytu przez ogarniętą szaleństwem osobę cierpiącą na klaustrofobię).
W kilku zaledwie sytuacjach Benny nie odczuwała potrzeby uciekania się do swego talizmanu. Zaliczały się do nich spotkania z Dennisem. Bez względu na to, w jakiej dysharmonii czy nieporządku pogrążony był świat, w obecności Dennisa Benny czuła, że nic złego się nie wydarzy.
Z takimi refleksjami stanęła przy furtce Kinders. Była otwarta, co ją zdziwiło. Dennis nie tylko pieczołowicie zamykał furtkę, ale także przekręcał klucz w jej zamku. Furtkę, drzwi, nawet kredens. Wygładzał krawędzie, równo układał sztućce, nawet szuflady były domknięte z zegarmistrzowską precyzją. Tak jak trzy dni temu Benny weszła do domu przez garaż. Dziś nie poczuła ciepła bijącego od kuchenki ani zapachu turbota w białym winie. Benny powtórzyła swoje: "Halo!", ale bez większego przekonania. Bez konkretnej przyczyny była pewna, że mieszkanie jest puste. Dla pewności jednak sprawdziła pozostałe pokoje. W końcu podeszła do drzwi pokoju wojennego. Były zamknięte, lecz ośmielona swoim ostatnim sukcesem otworzyła je i weszła dziarsko do środka.
Kiedy Benny wracała, Kate i Mallory ciągle siedzieli jeszcze na tarasie, relaksując się w bursztynowej mgiełce zachodzącego słońca. Rozmawiali ze sobą leniwie o tym i owym, podczas gdy cień olbrzymiego cedru kładł się coraz dalej na trawniku, sięgając w końcu wysokich traw.
– Oto i ona – powiedział Mallory.
Benny wyszła zza rogu domu i kierowała się w stronę tarasu. Szła wolno, dziwnie powłócząc nogami. Kiedy podeszła bliżej, Kate zobaczyła, że jej ciało jest sztywne i nienaturalnie wyprostowane, ramiona uniesione i wysunięte, jakby przygotowane do uścisku. Wyglądała jak kiepska aktorka, odgrywająca zombie.
Kate wyskoczyła z krzesła, wywracając szklankę z pimm’sem. Powitalny uśmiech zniknął z jej twarzy, wykrzyknęła imię Benny i pędem ruszyła w jej kierunku.
– Benny, o co chodzi? Co się stało? – Objęła ją, czując, że tuli kamienną figurę. – Powiedz mi. Powiedz mi.
Benny wydała z siebie niezrozumiały dźwięk.
– Boże, Mallory! – Był już przy niej. – Co robić? Benny...
– Musiała doznać jakiegoś udaru.
– Chodźmy z nią do środka.
– Gawron.
– Co? – Teraz, w świetle lamp na tarasie, Kate dostrzegła przerażenie na trupio bladej twarzy Benny, szaloną męczarnię w jej oczach. – Co masz na myśli?
– Pojadę po lekarza.
– O tej porze?
– Zawsze jest ktoś w razie nagłego wypadku.
– To potrwa zbyt długo. Zadzwoń po karetkę. – Kate objęła Benny i usiłowała ją nakłonić, żeby weszła do domu. – A potem – krzyknęła za Mallorym – idź do Kinders!
– Aaaaaaaa...
– W porządku, Benny, już dobrze – Kate, wytrąconej z równowagi wrzaskiem prosto w twarz, ledwie udało się wykrztusić kilka słów. – Chodź... chodź i się połóż, kochanie.
– ...gawron... gawron...
– W porządku, wesprzyj się na mnie. Wesprzyj się na Kate...
(...)
Fragment pochodzi z książki Caroline Graham, "Duch w machinie", przeł. Anna Sawicka-Chrapkowicz, wydawca: GWP, data premiery: 20.09.2007. Dodatkowe informacje na blogu: midsomer.blox.pl