Reklama

Zapach smażonych pączków zawsze kojarzył się z domem. Ten prawdziwy, ciepły, pachnący wanilią i różanym nadzieniem, do którego chciało się wracać, choćby nie wiem co. Babcia Zosia smażyła je co roku w tłusty czwartek, niezmiennie od dziesięcioleci, i nawet kiedy ręce zaczęły jej drżeć, a kolana odmawiały posłuszeństwa, wciąż powtarzała:

Reklama

– Dopóki mogę, dopóty upiekę.

Dla nas to była tradycja, dla niej – obowiązek serca.

Kiedy byłem mały, czekałem na ten dzień bardziej niż na Boże Narodzenie. Biegałem po kuchni, wyjadałem nadzienie z miseczki i próbowałem podkraść pączki jeszcze gorące. Babcia zawsze groziła mi drewnianą łyżką, ale w jej oczach była czułość, a na ustach – cichy uśmiech.

W tym roku wszystko było inaczej. W jej oczach zobaczyłem zmęczenie, ruchy miała powolne, jakby gotowała bardziej z pamięci niż z siły w rękach. Czułem niepokój, ale odsunąłem go na bok, wgryzając się w pierwszy, jeszcze ciepły pączek.

Babcia nas zaskoczyła

Stół uginał się pod ciężarem talerzy pełnych pączków. W powietrzu unosił się słodki zapach smażonego ciasta i różanego nadzienia. Rodzina, jak co roku, zebrała się w kuchni babci Zosi – kuzyni opowiadali anegdoty, mama poprawiała obrus, a dziadek Jan siedział cicho w swoim fotelu, obserwując wszystko uważnym spojrzeniem.

Babcia krzątała się powoli, z trudnością unosząc ciężką miskę z ostatnią partią pączków. Usiedliśmy razem, śmiejąc się i jedząc, jakby czas stanął w miejscu. Było ciepło, gwarno, znajomo. Aż w pewnym momencie babcia odłożyła filiżankę i spojrzała na nas wszystkich uważnie.

To ostatnie pączki, jakie dla was piekę – powiedziała cicho, ale w tej ciszy, która nagle zapadła, jej słowa zabrzmiały jak uderzenie dzwonu.

Widelec mamy zastygł nad talerzem. Kuzynka Ania uniosła brwi, jakby nie dosłyszała.

– Mamo, co ty opowiadasz? – odezwała się mama, próbując się uśmiechnąć. – Oczywiście, że upieczesz jeszcze tysiące pączków!

Babcia tylko pokręciła głową.

– Nie, kochanie. Moje ręce już nie mają tej siły. Czuję, że to czas na odpoczynek.

Zrobiło mi się zimno. Babcia nigdy tak nie mówiła. Przez lata nie narzekała, nie skarżyła się, zawsze powtarzała, że pączki to jej obowiązek. A teraz… mówiła, jakby chciała nas do czegoś przygotować.

Musiałem z nią porozmawiać

Po kolacji zostałem w kuchni, żeby pomóc babci zmywać. Wszyscy przenieśli się do salonu, gdzie rozmawiali i śmiali się jak zwykle, jakby chcieli zagłuszyć to, co powiedziała przy stole. Ale ja nie potrafiłem tego puścić mimo uszu.

– Babciu, dlaczego tak nagle mówisz, że to ostatnie pączki? – zapytałem, wkładając talerz do zmywarki. – Przecież… przecież zawsze mówiłaś, że dopóki możesz, dopóty upieczesz.

Babcia uśmiechnęła się ciepło i otarła dłonie o fartuch.

– Kochanie, tradycja to nie tylko ręce, które ją wykonują. To serce, które pamięta.

– Ale to twoje pączki, babciu – upierałem się. – Bez nich to już nie będzie to samo.

Spojrzała na mnie z taką czułością, że ścisnęło mnie w gardle.

– Kamilku… wszystko ma swój czas. Mój czas się kończy.

Zamarłem.

– Babciu, nie mów tak…

Położyła dłoń na mojej i przez chwilę tylko milczeliśmy. W jej spojrzeniu było coś, czego nie chciałem przyjąć do wiadomości.

– Kiedyś zrozumiesz – powiedziała cicho.

W salonie wybuchł śmiech kuzynów, jakby nikt nie słyszał tej rozmowy. Jakby czas się nie zmieniał. Ale ja czułem, że coś pęka. Coś nieodwracalnego.

Czułem niepokój

Tej nocy nie mogłem zasnąć. Przewracałem się z boku na bok, wpatrując się w sufit starego pokoju, w którym spędzałem dzieciństwo. Słowa babci nie dawały mi spokoju. Dlaczego tak mówiła?

Zrezygnowany, zszedłem do kuchni po szklankę wody. Ledwie postawiłem stopę na zimnych kafelkach, usłyszałem przytłumione głosy dochodzące z salonu.

Tato, ona jest coraz słabsza – to była mama.

Mówiła cicho, ale z wyraźnym niepokojem.

– Ledwo chodzi, a dzisiaj kilka razy się zachwiała.

– Wiem – dziadek Jan westchnął ciężko. – Ale nie powstrzymasz jej. Chciała usmażyć te pączki, bo wiedziała, że to ostatni raz.

Serce mi zamarło.

– Nie mów tak – mama niemal błagała. – To nie może być jej ostatni raz.

Zosia wie, że to jej ostatni tłusty czwartek – powiedział dziadek stanowczo.

Oparłem się plecami o ścianę, zaciskając powieki. Nie, nie, to niemożliwe. Babcia zawsze była. Była silna, nawet jeśli jej ręce drżały. Nie mogła po prostu… zniknąć. Ale w głębi duszy wiedziałem, że to prawda. Babcia już się pożegnała. A my, cała rodzina, udawaliśmy, że tego nie słyszymy.

Wiedziałem, że to pożegnanie

Następnego dnia babcia była uśmiechnięta, jakby nic się nie stało. Wstała wcześnie, zrobiła herbatę, posprzątała kuchnię. Wszystko wyglądało normalnie, ale ja wiedziałem, że to tylko pozory.

Kiedy się zbieraliśmy, każdy przytulał ją na pożegnanie, ale zwyczajnie, bez namysłu, tak jak zawsze. Ja nie mogłem. Czułem, że jeśli ją puszczę, coś się skończy.

– Babciu… – zacząłem, ściskając ją mocno. – Dziękuję za wszystko.

Pogładziła mnie po głowie, tak jak wtedy, gdy byłem dzieckiem i przychodziłem do niej po pocieszenie.

Mój kochany chłopak – wyszeptała.

Nie chciałem jej puścić. Nie chciałem wychodzić. Ale mama ponaglała, kuzyni już stali przy drzwiach. Musiałem.

W samochodzie panowała cisza. Wpatrywałem się w okno, aż babciny dom zniknął za zakrętem. Czułem dziwną pustkę.

Dopiero wtedy dotarło do mnie, że to naprawdę było pożegnanie. Babcia nie mówiła o pączkach. Mówiła o sobie.

To już nie to samo

Minął rok. Babci już z nami nie było. Jej dom wciąż pachniał kawą i lawendą. Stół, przy którym zawsze siedziała, wyglądał jakby tylko na chwilę wyszła do kuchni. Ale wiedzieliśmy, że nie wróci.

W tłusty czwartek wszyscy zebraliśmy się u mamy, także dziadek. W powietrzu unosił się zapach oleju, ale brakowało w nim czegoś – tej nuty wanilii, różanego nadzienia, ciepła, które babcia wplatała w każdy kęs. Nikt nie mówił głośno, ale wszyscy czuliśmy pustkę.

Stałem w kuchni, patrząc na miskę z ciastem. Mama krzątała się obok, nerwowo wycierając ręce o fartuch.

– Kamil, pomożesz mi? – zapytała cicho.

Zacisnąłem palce na drewnianej łyżce i zamieszałem ciasto. Było za rzadkie. Babcia zawsze mówiła, że trzeba czuć ciasto w dłoniach, wiedzieć, kiedy jest gotowe.

Mamo, coś jest nie tak… – spojrzałem na nią bezradnie.

Uśmiechnęła się smutno.

– To nie będzie takie jak jej. Ale ważne, że próbujemy.

Kiedy pierwszy pączek wyszedł z garnka, krzywy i zbyt ciemny, mama ukroiła kawałek i podała mi. Wgryzłem się. Nie był doskonały. Ale smakował domem. Pachniał wspomnieniami. I wtedy zrozumiałem, że tradycja nie kończy się wtedy, gdy odchodzą ci, którzy ją tworzyli. Trwa, dopóki ktoś pamięta.

Kamil, 30 lat

Czytaj także: „Na stażu ciągle biegałam do cukierni po pączki dla szefa. W końcu pokazałam mu, że stać mnie na więcej”
„W tłusty czwartek dostałam pączki od tajemniczego wielbiciela. Cieszyłam się, dopóki nie dowiedziałam się, kto nim jest”
„Teściowej nie smakowały moje pączki. Pluła nimi przy całej rodzinie i śmiała się, że jestem niedojdą w kuchni”

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama