Zbyt długo zwlekałam z zajściem w ciążę. A potem było już za późno. Okazało się, że jestem bezpłodna...
Wszystko zaczęło się od złych decyzji, które podjęliśmy zaraz po ślubie, czyli jakieś dwanaście lat temu. Byliśmy młodzi, pełni wigoru i wydawało nam się, że niezniszczalni. Pamiętaliśmy zgrzebne czasy, w których dorastaliśmy. Tamten smutek, szarzyznę i fakt, że o wszystko było trudno, a nawet jak cokolwiek pojawiło się w sklepach, rodziców nie było na to stać. Tę biedę dzieliliśmy z rodzeństwem...
Dlatego jeszcze przed ślubem uzgodniliśmy z mężem, że będziemy mieć tylko jedno dziecko, żeby niczego mu nie brakowało. Postanowiliśmy postarać się o nie dopiero wtedy, gdy będzie nas stać. Mijały lata, a my pracowaliśmy, budowaliśmy karierę, później dom. Na naszym koncie urosła naprawdę pokaźna sumka, i ani się obejrzeliśmy, jak skończyłam 35 lat.
– Już czas na dziecko – stwierdziliśmy zgodnie.
– Będzie piękne jak ty – cieszył się Robert.
Po miesiącach starań zaczęliśmy się niepokoić
Wtedy jak grom z jasnego nieba spadła na nas wiadomość od lekarza: rak szyjki macicy. Brzmiało to jak wyrok na mnie i na nasze życiowe plany. Lekarz wytłumaczył nam, że nowotwór jest w bardzo wczesnym stadium i z wyleczeniem go nie powinno być kłopotów, chociaż to trochę potrwa. Jednak na staranie o dziecko, kiedy wyzdrowieję, nie będzie już szans. Byliśmy załamani!
– Może adoptujcie – radziła moja przyjaciółka, Monika, lekarz ginekolog. – Przecież tyle dzieciaków czeka na rodziców.
– Nigdy nie wiesz, na kogo trafisz – odparłam. – A poza tym, adopcja tak długo trwa… Te wszystkie procedury… I nie wiadomo, czy się zakwalifikujemy.
Zdecydowanie nie braliśmy pod uwagę adopcji. Wiele miesięcy minęło, zanim podjęliśmy jedyną decyzję możliwą do zaakceptowania przez nas oboje, choć nie była ona łatwa. Zaczęliśmy szukać surogatki, czyli kobiety, która rodzi dla nas dziecko.
– Na pewno wiecie, co robicie? – pytała Monika. – To niezgodne z prawem.
– Trudno, już zdecydowaliśmy – powiedziałam. – Monia, ja nie mam wyjścia!
Za późno pomyślałam o dziecku
Wiesz, Robert nic nie mówi, zresztą razem zwlekaliśmy z tą decyzją. Ale to ja stałam się bezpłodna. On może mieć jeszcze dużo dzieci. Moje komórki nie nadawały się już do zapłodnienia, ale planowaliśmy wykorzystać zdrowe komórki Roberta. Niech dziecko ma przynajmniej jego geny.
Znalezienie odpowiedniej kobiety nie było proste. Zajęło nam wiele tygodni, bo choć ogłoszeń o możliwości „wynajęcia brzucha” jest w internecie mnóstwo, trzeba jeszcze trafić na kobietę, która nie tylko jest zdrowa i chętna, ale przede wszystkim silna psychicznie i świadoma tego, na co się decyduje. Bo to wszystko nie jest proste. Przecież kiedy przez dziewięć miesięcy nosi się pod sercem dziecko, trudno jest je oddać obcym ludziom tuż po porodzie...
W końcu znaleźliśmy idealną kobietę. Dwudziestoletnią Edytę, która bardzo potrzebowała pieniędzy... Kilka miesięcy wcześniej urodziła bliźniaki. Chłopcy są zdrowi i silni. Ich ojciec zostawił Edytę bez środków do życia. Dziewczyna była w naprawdę dramatycznej sytuacji. Często nie miała na jedzenie, pomieszkiwała u znajomych. Nie miała też szans na pracę, bo z kim zostawiłaby niemowlaki? Błędne koło… Decyzja, którą podjęła, była desperacka, ale wydawała nam się dojrzała. Było w niej coś, co sprawiło, że jej zaufaliśmy.
– Tylko jak to zrobimy? – spytała Edyta podczas omawiania szczegółów. – Chyba nie muszę z panem spać...
– To nie będzie konieczne – uśmiechnął się Robert. – Lekarka wstrzyknie pani moje nasienie. Jak wszystko pójdzie dobrze, wystarczy tylko raz. Jeśli nie, powtarzamy do skutku co miesiąc.
– Ale będą mi państwo płacić już wcześniej, nawet jak nie zajdę w ciążę od razu?
– Tak. Przecież uzgodniliśmy – powiedziałam, ciągle oswajając się z myślą, że ta kobieta będzie matką mojego dziecka.
Czekaliśmy z niecierpliwością na wyniki badań, które zleciła Monika. Musieliśmy wiedzieć, że Edyta jest zdrowa i zdolna do urodzenia zdrowego dziecka. Przebadany został również Robert i jego nasienie. Okazało się, że wszystko jest w porządku i błyskawicznie można było poddać dziewczynę inseminacji.
– Gratuluję – powiedziała trzy tygodnie później Monika. – Będzie pani mamą.
Los z nas zadrwił
Miałam wrażenie, że czuwa nad nami jakiś dobry duch, który chce nam wynagrodzić wszystkie nieszczęścia. Żałowałam straconych lat, niepodjętych w porę decyzji, i zazdrościłam Edycie, że nosi dziecko Roberta. Była moją jedyną nadzieją, miała stać się jakby trochę mną. Zazdrość mieszała się we mnie z jakimś dziwnym rodzajem miłości do tej dziewczyny, z wdzięcznością, że da mi wymarzone dziecko. Miałam ochotę ją chronić od pierwszego dnia po zapłodnieniu, otoczyć kokonem bezpieczeństwa.
Była dla mnie niczym cenny futerał z jeszcze cenniejszą zawartością. Płaciliśmy Edycie miesięczną pensję, która wystarczała jej na przyzwoite życie z dwójką dzieci. Dbaliśmy o jej wyżywienie, badania lekarskie, nawet o relaks. Po porodzie mieliśmy jej dać taką sumę, żeby mogła się naprawdę urządzić. W nasze dziecko zainwestowaliśmy całe oszczędności.
Przecież dlatego właśnie nie mieliśmy wcześniej dziecka, żeby zebrać te pieniądze… Teraz byliśmy jednak gotowi zapłacić każdą sumę, byle tylko do nas trafiło. Żadna kobieta, która ma dzieci, nie zdaje sobie sprawy, jaki to ból, nie móc urodzić własnego maleństwa. Zanim podjęliśmy decyzję o wynajęciu Edyty, budziłam się w nocy zalana łzami; serce ściskało mi się na widok szczęśliwych matek na ulicach, unikałam znajomych, którzy wychowywali dzieci.
Byłam jak pusty worek. Jak drzewo, które nie owocuje. To banał, takie słowa czyta się w kiepskiej literaturze, jednak ich znaczenie w pełni zrozumie tylko kobieta, która chce, a nie może urodzić.
Nigdy nie żałowałam, że wynajęliśmy Edytę. Choć to nie ja byłam w ciąży, dostawałam bzika, gdy czekaliśmy na to dziecko. Urządzałam pokój, kupowałam wózki, ubrania, zabawki. Nawet sprawdzałam horoskop mojego maleństwa! Trzy miesiące przed porodem już wiedzieliśmy, że to będzie syn. Jasiek! Mimo że rósł w cudzym brzuchu, ciągle z nim rozmawiałam, specjalnie dla niego przypominałam sobie wszystkie kołysanki i bajki z dzieciństwa.
Kiedy nadszedł dzień porodu, już czekał na nas rodzinny pokój w prywatnej klinice. Drogi, ale to nie miało znaczenia. Trzymałam Edytę za rękę i odliczałam sekundy między skurczami.
– Jeszcze odpoczywaj, odpoczywaj… A potem stało się. Edyta urodziła. A ja wreszcie zobaczyłam moje upragnione dziecko! Jasiek przywitał mnie delikatnym kwileniem. Myślę, że miałam szczęście, bo nie rodząc, mogłam poznać go zupełnie świadomie. Kobieta oszołomiona bólem, zmęczeniem i lekami nie jest w stanie spojrzeć od razu na dziecko tak trzeźwo, a ja mogłam! Mój Jasiek był piękny, zdrowy i duży. Dostał maksymalną liczbę punktów i byłam z niego strasznie dumna.
Był mój, mój i Roberta
Dosłownie szaleliśmy ze szczęścia. Jednak przed nami było jeszcze najtrudniejsze. Ta jedna rzecz, która mogła się nie udać.
Czytałam dużo na ten temat i wiedziałam, że surogatki czasem nie potrafią pogodzić się z koniecznością oddania dziecka i zrywają wszystkie wcześniejsze umowy… Nic na to nie można poradzić, bo przecież, zgodnie z prawem, matką jest kobieta, która urodziła. A my nie zawarliśmy z Edytą żadnej umowy na piśmie. W razie czego żadne nasze roszczenia nie wchodziły więc w grę, sąd by nam nie pomógł. Zresztą to my łamaliśmy parwo.
Edyta jednak dotrzymała umowy. Zaraz po wyjściu ze szpitala zgłosiła w urzędzie stanu cywilnego Roberta jako ojca dziecka. Kilka tygodni później w sądzie wyraziła zgodę na adopcję Jaśka przeze mnie, zrzekając się tym samym wszystkich praw do niego. A my zapłaciliśmy jej – zgodnie z umową. To, co zrobiliśmy, w polskim prawie nazywa się handlem żywym towarem. Jest zakazane i karalne. Ktoś mógłby więc powiedzieć, że kupiliśmy sobie dziecko. I może nawet miałby rację. Jednak teraz, gdy już mamy naszego ukochanego Jaśka, nikt nam go nie odbierze. Jest nasz, tylko przyszedł do nas trochę okrężną drogą. Niczego nie żałujemy.
Czytaj więcej prawdziwych historii:
Zakochałam się w zajętym mężczyźnie. Walczyłam o niego 10 lat
W internecie poznałam swój ideał, ale on nie chce się spotkać
Była dziewczyna niszczyła wszystkie moje związki
Mój 32-letni syn nie umie po sobie sprzątać ani ugotować makaronu