Miałam 32 lata, kiedy zostałam wdową. To był dla mnie cios prosto w serce. Z Tomaszem bardzo się kochaliśmy. Byliśmy małżeństwem przez 10 lat, wychowywaliśmy synka. Gdy Tomasz, jadąc tamtego tragicznego dnia do pracy, zginął w wypadku samochodowym, Jacuś miał zaledwie 10 lat. Po śmierci Tomka synek przez wiele tygodni budził się po nocach, nieraz rozpalony gorączką i zadawał wciąż to samo pytanie:
– Gdzie mój tatuś?
Wyć mi się chciało. Sama byłam wrakiem człowieka, a jeszcze ta straszna rozpacz dziecka.
– Dlaczego nam to zrobiłeś? Dlaczego?! – całymi godzinami wpatrywałam się w wiszący na ścianie krzyżyk, który dostaliśmy w dniu ślubu od rodziców Tomka „na długie i szczęśliwe życie”, i zadawałam to retoryczne pytanie. Aż któregoś dnia zerwałam krucyfiks ze ściany i z rezygnacją schowałam go na samo dno szafy.
Byłam w tragicznym stanie
Byłam w takim stanie, że rodzice musieli mnie karmić, zmuszać do wstawania z łóżka. W końcu niemal siłą zaciągnęli mnie i Jacusia do psychologa. Choć broniłam się przed tym z całych sił, to jednak terapia pomogła. Zaczęliśmy z synem wracać powoli do życia. 2 lata po śmierci męża poszłam do pracy. Znam język migowy, a z zawodu jestem surdopedagogiem, zatrudniłam się więc jako terapeuta w ośrodku dziennego pobytu dla dzieci po zabiegu wszczepienia implantu ślimakowego. Rzuciłam się w wir nowych obowiązków.
– Pani Justyno, pani jest nieoceniona. Dzieci panią kochają – dyrektor ośrodka nie szczędził mi pochwał. – Dzięki pani uporowi mała Jola zaczyna wypowiadać całkiem składne zdania, a mama Uli przyniosła mi właśnie wierszyk, który Urszulka dla pani napisała. Sama.
Czytałam koślawą rymowankę i czułam, że wdzięczność „moich” dzieci daje mi siłę do życia. Jednak przede wszystkim dawał mi ją Jacek. Syn rósł jak na drożdżach, dobrze się uczył, był fajnym, mądrym chłopcem. Spędzaliśmy razem dużo czasu, bo syn bardzo polubił – z wzajemnością – moich niepełnosprawnych podopiecznych. Często przychodził po lekcjach do ośrodka. A ponieważ od najmłodszych lat uczyłam Jacka języka migowego, znakomicie porozumiewał się z nowymi kolegami. Uczył się dzięki temu tolerancji i empatii. Byłam z niego naprawdę dumna.
Dni mijały nam spokojnie i w końcu, jakieś 5 lat po śmierci Tomka, nasze życie można było można uznać już za całkiem szczęśliwe. Choć oboje z synem wciąż tęskniliśmy za Tomaszem, to jednak pogodziliśmy się z jego nieobecnością. Jedyne, co mnie wciąż przerastało, to kontakty z innymi mężczyznami. Gdy widziałam, że któryś zaczyna tzw. podchody i próbuje się do mnie zbliżyć, wpadałam w popłoch. Czułam się, jakbym zdradzała męża.
– Justynko, tak nie można – nawet moja teściowa, z którą wciąż miałam dobre relacje, nieraz próbowała przemówić mi do rozsądku. – Tomek na pewno nie miałby nic przeciwko temu, żebyś ułożyła sobie życie i była znowu szczęśliwa. A i moi rodzice nieraz sugerowali, że chcieliby mieć więcej wnuków. Ja jednak miałam w sobie jakąś blokadę. Aż któregoś dnia poprosił mnie do siebie dyrektor.
– Jutro do pani grupy dołączy Michalinka – zapowiedział. – Ma 8 lat, wychowuje ją tylko ojciec.
– Czyli dziecko może być z problemami? – spytałam.
– Nie wiem – odparł dyrektor.
– Pan Kaczmarski jest informatykiem, sprawia bardzo dobre wrażenie, ale wie pani, jak to jest. To wszystko wyjdzie dopiero w praniu, że tak powiem...
Patrzyłam optymistycznie w przyszłość
Michalina okazała się bystrą i sympatyczną dziewczynką. Gdy się urodziła, w ogóle nie słyszała, ale dzięki implantowi odzyskała słuch w jednym uchu. Mimo wady widać było, że ojciec ogromnie dbał o jej edukację. Mała potrafiła wypowiadać całe zdania i pisać, co na jej wiek i stan słuchu było ewenementem. Była też bardzo ładnie ubrana i miała misternie zaplecione warkoczyki. Na oczy nie widziałam tego jej taty, ale i tak poczułam do niego wielką sympatię. „Ja na pewno nie splotłabym tych włosków tak równo” – myślałam z uznaniem. Już pierwszego dnia pobytu Michasi u nas, wczesnym popołudniem, w drzwiach sali zobaczyłam wysokiego mężczyznę.
– Dzień dobry. Jestem ojcem Michaliny – uśmiechnął się przepraszająco. – Nie mogłem wytrzymać i przyszedłem zobaczyć, jak córka radzi sobie w nowym miejscu. Mogę wejść? – spytał.
– Oczywiście – odparłam. Michalinka ucieszyła się na widok ojca, ale od razu było widać, że jest bardzo samodzielna. Szybko wróciła do zabawy z rówieśnikami. A ja starałam się zdać temu mężczyźnie relację z pobytu Michasi u nas. Jednak, ku własnemu zdziwieniu i zaniepokojeniu, mówiłam bardzo chaotycznie. Byłam okropnie rozkojarzona i nie mogłam się skupić. Nie chciałam tego, a jednak dokładnie widziałam jego ciepłe, migdałowe spojrzenie, ładnie wykrojone usta, zgrabne dłonie... A od zapachu jego wody kolońskiej aż mi się w głowie zakręciło. Nie czułam czegoś takiego po śmierci męża ani razu.
„Kretynko, przestań” – ganiłam się w myślach, ale bez skutku. Pan Bartek – bo tak miał na imię tata Michasi – działał na mnie magicznie. A najgorsze było to, że on też wpatrywał się we mnie jak sroka w gnat. Musiałam uciekać spojrzeniem, bo jego przenikliwy wzrok powodował, że uginały się pode mną kolana. Dopiero gdy poszedł, oglądając się za siebie z pięć razy, ochłonęłam i zrobiło mi się głupio. „Tomek, wybacz” – mówiłam w duchu do mojego zmarłego męża, bo poczułam się wobec niego nie w porządku. Dręczyły mnie wyrzuty sumienia, więc po pracy pojechałam na cmentarz i długo siedziałam przy jego grobie. Wróciłam do domu spokojna, tak mi się przynajmniej wydawało. Dopóki w nocy nie przyśnił mi się Tomek, który miał oczy pana Bartka...
Przez kolejne tygodnie, a potem miesiące, bardzo starałam się nie myśleć o tym mężczyźnie. Jednak tata Michasi robił wszystko, żeby mi się to nie udawało. Ponieważ jako informatyk pracował głównie w domu, to nie musiał siedzieć w pracy w określonych godzinach. Dzięki temu wpadał do ośrodka o różnych porach dnia. I wcale nie chodziło o to, żeby nie spuszczać z oka swojej samodzielnej córeczki. Raczej o to, żeby... być blisko mnie. Dość szybko to zauważyłam. Pan Bartek z własnej woli podjął się zrobienia zupełnie za darmo strony internetowej naszego ośrodka, naprawił także sprzęt i wyposażył w nowoczesne oprogramowanie nasze komputery, był pierwszy, gdy szukaliśmy dodatkowych opiekunów na wycieczki albo na wyprawy do kina – na seanse z językiem migowym.
Stał się wielkim dobroczyńcą naszego ośrodka i zawsze robił tak, żeby być blisko mnie. Nigdy nie naruszył granicy: poza tym, że mówiliśmy sobie po imieniu, oficjalnie nic nas nie łączyło, nie spotykaliśmy się poza pracą. Jednak gdy go czasem przez kilka dni nie widziałam, zaczynało mi go brakować. A i po nim widziałam (nie potrafił tego ukryć), że cieszy się z każdego naszego spotkania. Broniłam się przed tymi emocjami, ale mi nie wychodziło. Było tym trudniej, że mój syn, zafascynowany komputerami, przepadał za panem Bartkiem. Biegał do niego z każdą nową grą, z każdym pytaniem. – Fajny ten tata Michasi – mówił nieraz w domu, zachwycony. Pana Bartka zaczęły uwielbiać dzieci, wszystkie moje koleżanki z pracy, a nawet dyrektor. Na początku wprawdzie patrzył na tego nadgorliwego rodzica nieco podejrzliwie, bo rzadko zdarzają się aż tak bezinteresowni ludzie, ale szybko przekonał się, że pan Bartek po prostu taki jest.
Dyrektor zauważył, niestety, coś jeszcze...
– Pani Justynko, coś mi się wydaje, że pan Bartek ma serce nie tylko wielkie, ale i zakochane – wypalił kiedyś szef, gdy spotkaliśmy się w kuchni przy ekspresie do kawy.
– Panie dyrektorze... – zaczerwieniłam się. – Co pan ma na myśli?
– Pani przecież wie. Ja w każdym razie trzymam kciuki – mrugnął do mnie, a ja stałam w tej kuchni jak wmurowana i nie wiedziałam, co myśleć. Musiałam w końcu sama przed sobą przyznać, że choć w realnym życiu zachowywałam się wobec Bartka z dystansem, to w moich marzeniach królowały jego migdałowe oczy, dłonie, tembr głosu. „Tomuś, pomóż. Nie chcę cię zdradzać, a tak się czuję” – nieraz po pracy siedziałam przy grobie męża i obiecywałam sobie, że zapomnę o Bartku. Jednak nic z tego nie wychodziło.
Którejś soboty sprzątaliśmy z Jackiem w domu. Syn miał już 16 lat. Dziękowałam Bogu, że omijają mnie problemy z dojrzewającym nastolatkiem. Jacek był spokojny, rozsądny, nad wiek dojrzały, zaangażowany w sprawy niesłyszących. Patrzyłam na niego, jak zasuwa z odkurzaczem i serce matki rosło, gdy nagle zadzwonił mój telefon.
– Justynko! – usłyszałam zdenerwowany głos Bartka. Nigdy do mnie dzwonił. Zaniepokoiłam się. – Michasia paskudnie upadła, ma rozbitą głowę – mówił tymczasem Bartosz. – Karetka wiezie ją właśnie do szpitala... Mogłabyś po mnie przyjechać?! Podał adres.
– Michalina miała wypadek. Jadę tam – rzuciłam do syna i tak jak stałam, wybiegłam z domu.
– Daj znać co i jak! – usłyszałam jeszcze prośbę przestraszonego Jacka. Pojechałam po Bartka. Czekał na mnie przed domem, cały roztrzęsiony. Wsiadł do auta i pognaliśmy do szpitala. Na szczęście okazało się, że rana Michasi nie była głęboka .
– Zostawimy ją do rana na obserwacji – zadecydował lekarz.
– Proszę jechać do domu, odpocząć, niczym się nie martwić. A jutro w południe zapraszam po córeczkę – dodał. Pożegnaliśmy się z Michalinką i odwiozłam Bartka pod dom.
– Nie wiem, jak mam ci dziękować – powiedział, już spokojniejszy. – Bałem się wsiadać za kierownicę w tym zdenerwowaniu, bałem się być sam. Wiesz, Michalinka to jedyny bliski człowiek, którego mam na świecie. – Bartek nigdy dotąd nie mówił mi o swoim życiu. Nie było okazji... A teraz się nagle rozgadał. – Jej mamę znałem krótko, była moją koleżanką z pracy. Tak się złożyło, że zaszła w ciążę... No wiesz, po firmowej imprezie to się stało. Miała być chwila dobrej zabawy, a konsekwencje okazały się ogromne – mówił. – Aśka, gdy dowiedziała się o ciąży, chciała usunąć dziecko. Ubłagałem ją, żeby urodziła.
Zapłaciłem jej za to dużo pieniędzy... Oddała mi Michalinkę zaraz po porodzie, zrzekła się praw do niej. Po kilku miesiącach okazało się, że Michasia nie słyszy. Ale nie przeraziło mnie to. Córka od dnia narodzin stała się dla mnie całym światem. Radziłem sobie z nią zupełnie sam, bo rodziców nie mam od dawna, rodzeństwa nie miałem. Przysiągłem sobie, że nigdy nie zwiążę się z żadną kobietą, której mała nie zaakceptuje, dlatego od narodzin Michalinki żyję sam, bez partnerki. Wasz ośrodek poleciła mi znajoma lekarka. I nawet przez myśl mi wtedy nie przeszło, że to właśnie w tym ośrodku spotkam kobietę, którą oboje z Michasią pokochamy od pierwszego wejrzenia...
– Bartek nagle zamilkł i popatrzył na mnie, spłoszony.
– Ale... – chciałam coś powiedzieć.
– Proszę cię, daj mi skończyć, bo ja jestem bardzo nieśmiały... Nigdy dotąd nie miałem odwagi ci o tym wszystkim powiedzieć, ale w końcu już muszę, bo dłużej nie wytrzymam. Ja wiem, że straciłaś męża, którego bardzo kochałaś... – widząc mój zaskoczony wzrok, Bartek dodał zakłopotany. – No... dyrektor ośrodka mi powiedział.
„Zamorduję szefa” – pomyślałam. I to była jedyna logiczna myśl w mojej głowie w tamtym momencie. Pozostałe pędziły przez mój umysł z prędkością huraganu: byłam jednocześnie szczęśliwa i zrozpaczona, radosna i przerażona, było mi na przemian zimno i gorąco. Wszystko naraz się we mnie kotłowało.
– Justynko... – Bartek jednak nie dawał za wygraną. – Ja przepraszam, że to wszystko ci mówię tutaj, w samochodzie, ale całkiem możliwe jest, że już jutro stracę całą odwagę. A ja bym tak bardzo chciał, żebyś zgodziła się pójść ze mną na spacer. Oczywiście pójdziemy pewnie z dziećmi, bo Jacek jest super chłopak i będzie miło, jak pójdzie z nami, a Miśki nie mam z kim zostawić – westchnął rozbrajająco. Podjęłam bezpieczną decyzję.
– Daj mi, proszę, trochę czasu, muszę się z tym wszystkim... oswoić – poprosiłam.
Bartek popatrzył na mnie smutno i wysiadł bez słowa. Pozostał po nim w aucie tylko zapach tej zabójczej dla moich zmysłów wody kolońskiej. Teraz to ja byłam z kolei roztrzęsiona tak, że nie wiem, jak dojechałam do domu.
– Co się stało?! Co z Michalinką?! – wykrzyknął na mój widok Jacek. Stałam w przedpokoju, na wprost lustra. Zobaczyłam swoje zmierzwione włosy, bordowe rumieńce na policzkach, rozmazane od łez oczy.
– Z Michasią w porządku... Ale Bartek zaprosił mnie na spacer – wyznałam nastoletniemu synowi i rozryczałam się jak dziecko. Jacek najpierw zrobił wielkie oczy, a potem... jak zaczął się śmiać, to nie mógł się uspokoić.
– Przestań. Nie ma w tym nic śmiesznego – zdenerwowałam się wreszcie.
– Mamo... – w końcu zaczął łapać równy oddech. – Czy ty mogłabyś wreszcie pójść z Bartkiem na ten spacer, zanim całkiem zniechęcisz go do siebie tym okropnym pancerzem, w który się wbiłaś?! Przecież na kilometr widać, że się macie ku sobie – powiedział nagle. Nigdy dotąd nie rozmawialiśmy o tym, że ktoś mógłby zająć miejsce jego ojca.
– Ale ja nie chcę zdradzać taty – powiedziałam.
Jacek westchnął.
– Mamo... – odparł. – Bartek jest naprawdę w porzo. A Michasia to super dziewczynka. Idź na ten spacer. Ja mogę zająć się w tym czasie małą, bo coś mi się wydaje, że Bartek nie ma dla niej żadnej opieki. Tylko, błagam cię, idź.
– Ale ja nie mogę. Przecież tata...
– Możesz! A nawet powinnaś – przerwał mi. – Zaraz ci to udowodnię – dodał i zniknął na moment w swoim pokoju. Wyniósł z niego... krzyżyk. Ten sam, który schowałam przed laty, w rozpaczy, do szafy.
– Tata mi się niedawno przyśnił – powiedział spokojnie mój syn. – Był w tym swoim ulubionym, niebieskim swetrze i uśmiechał się zawadiacko, wiesz, jak to on potrafił...
Serce mi się ścisnęło na wspomnienie uśmiechu Tomasza. Dostrzegłam wtedy też, bardziej niż kiedykolwiek, jaki Jacek jest podobny do swojego ojca. Łzy napłynęły mi do oczu. Tymczasem syn mówił dalej.
– Tato powiedział do mnie w tym śnie jedno zdanie. Brzmiało tak: „To, co jest na długie i szczęśliwe życie, nie może być ciągle schowane”. Długo myślałem o jego słowach. I przypomniałem sobie, jak mi kiedyś opowiedziałaś historię tego krucyfiksu. To nie może być przypadek. Przecież babcia i dziadek podarowali wam go właśnie na szczęśliwe życie. A ty, po śmierci taty, schowałaś go do szafy. A może teraz jest znowu czas na szczęście? Czuję, że tata właśnie to chciał mi powiedzieć! Dlatego proszę... Powieś ten krucyfiks na dawnym miejscu. I idź, do licha, na tę randkę z Bartkiem.
– Kocham cię, syneczku – to jedyne, co w tamtej chwili byłam w stanie wyszeptać.
Krzyżyk wrócił na dawne miejsce. Obok niego powiesiłam zdjęcie roześmianego Tomka. I każdego dnia widzę teraz życzliwe oczy Tomasza, kiedy spogląda z fotografii na naszą rodzinkę: mnie, mojego męża Bartka, syna Jacka i córeczkę Michasię. I głęboko w sercu czuję, że Tomasz naprawdę, gdzieś tam z góry, z całych sił kibicuje naszemu szczęściu. Pewnie dlatego wszystko tak dobrze się w tej naszej patchworkowej rodzinie układa.
Czytaj także: „2 lata po ślubie mój ukochany mąż zginął w wypadku. Teściowa chce odebrać mi mieszkanie, bo było jej syna”„Odszedłem od żony, bo… mi się znudziła. Zamiast nudnej żony miałem teraz w łóżku o 20 lat młodsze dziewczyny”„Zrobiłem dziecko dziewczynie, do której nic nie czułem. Syn miał 2 lata, gdy zginęła w wypadku. Zostałem z nim sam”