„Małżeństwo kojarzyło mi się z kieratem, a ja chciałam się rozwijać. Wybrałam drogę nauki, jednak czegoś mi brakowało”

kobieta, która wybrała drogę nauki fot. Adobe Stock, WavebreakMediaMicro
„Na randkę poszłam z gotowym przemówieniem. Chciałam mu wytłumaczyć, dlaczego nie jestem odpowiednią dla niego kobietą. Przemówienie wygłosiłam, kiedy tylko usiadłam przy stoliku. Nawet nie zdążył dać mi róży, którą ze sobą przyniósł”.
/ 20.04.2022 18:04
kobieta, która wybrała drogę nauki fot. Adobe Stock, WavebreakMediaMicro

Zawsze byłam rodzinnym wyrodkiem. Pochodzę z małej wsi, gdzie w wioskowej biblioteczce znajdującej się w domu sołtysowej gniazdo uwiły sobie pająki, których nikt nie niepokoił przez lata. Aż do dnia, kiedy ja odkryłam istnienie biblioteczki.  Bo ja bym tylko czytała… Cokolwiek mi wpadło w ręce. I literaturę, i książki naukowe. Byłam wszystkiego ciekawa.

Chciałam wiedzieć, jak działa świat, co myślą ludzie. I tylko w książkach mogłam znaleźć odpowiedź. Gdyby wtedy był internet, a ja miała do niego dostęp – uznałabym, że już za życia jestem w raju. Ale pod koniec lat 80. o komputerach u nas nikt nawet nie słyszał. Życie toczyło się tradycyjnym trybem, co dla mnie było zaprzeczeniem raju.

– Nic z ciebie nie będzie – jęczała mama. – Umrzesz jako dziewica, bez męża i dzieci.

– Po co mi mąż, z którym nie mam o czym porozmawiać? – prychałam.

Mama patrzyła na mnie wtedy z absolutnym niezrozumieniem w oczach.

– Mąż nie jest do rozmawiania, tylko do ożenku, a potem do utrzymania rodziny.

Musiałam uciekać… Dlatego wbrew woli rodziców zdałam na studia historyczne na Uniwersytet Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Bo co mnie tu czekało? Praca na roli albo dola żony syna rzeźnika z pobliskiego miasteczka, rodzącej dzieci co rok!

Ten Adam upatrzył mnie sobie nie wiadomo dlaczego i przez dwa ostatnie lata w ogólniaku próbował się ze mną umówić. Nie interesowało mnie to. Niestety, jemu się ubzdurało, że jesteśmy sobie przeznaczeni. Musiał coś nagadać swemu ojcu, bo kilka tygodni przed moim wyjazdem do Lublina na studia stary rzeźnik dorwał mnie, gdy wychodziłam z księgarni w miasteczku.

– Niczego ci u nas nie będzie brakowało – obiecał mi poważnym tonem. – Adaś jest robotny chłopak – tu znacząco puścił do mnie oko, żebym zorientowała się, co ma na myśli. – A i w robocie też się nie oszczędza. Będziesz więc siedzieć sobie w domu, chować dzieci i liczyć pieniądze, które przyniesie. A że z ciebie akuratna dziewczyna – jeszcze raz obejrzał mnie od stóp do głów – to i wnuków nam przysporzysz co niemiara. No i po mnie wszystko weźmiecie, kiedy oczy zamknę, boć mój Adaś jedynak.

Nikogo nie potrzebowałam do szczęścia

Fajna oferta, prawda? Nie zamierzałam mówić o niej mamie, bo uklękłaby przed świętym obrazem i zaczęła dziękować, że spełniły się jej modlitwy, w których prosiła dla mnie o bogatego dziecioroba. Ale nie ma się co jej dziwić. Całe życie pracowała na roli. Skończyła ledwie szkołę podstawową, bo rodzice od razu wzięli ją do roboty na gospodarce. Szkoda, bo po latach jak ja czytała chętnie, tylko pisać urzędowych listów nie znosiła, więc ja musiałam robić to za nią.

No więc rodzicom nic nie powiedziałam, jednak mama i tak jakimś sposobem dowiedziała się o tym spotkaniu. Pewnie jakaś kumoszka naplotkowała, a może rzeźnik uznał, że potrzebuje sojuszników.

– Więc pan Jezus wysłuchał moich próśb! – jak przewidziałam, na tę wieść bogobojnie wzniosła oczy do nieba. – A skoro taka jego wola, to musisz się jej poddać.

– Ani mi się śni! – warknęłam tylko.

Mama popatrzyła na mnie z wielką troską, kiedy powiedziałam, że nie chcę mieć dzieci, bo zabiorą mi czas, który chciałam poświęcić na poznawanie tajemnic świata. A skoro nie chcę mieć dzieci, to nie będę mieć męża, który mnie na nie będzie namawiał. Chciałam być historykiem. Chciałam być szczęśliwa.

– Córciu, pamiętaj, że tylko drugi człowiek może dać ci szczęście – westchnęła.

– A ty jesteś szczęśliwa, mamo? Z tatą?

Odwróciła wzrok.

No właśnie. Ludzie tylko się ranią. Ja ich nie potrzebowałam.

Oczywiście rzeźnikowi odmówiłam i wyjechałam na studia. Pierwszy rok przeszedł śpiewająco, schody zaczęły się na drugim. Należało zdać egzamin z historii nauki u docenta Tajfuna. Takie przezwisko dali mu studenci – bo jak tajfun zmiatał wszystko, co nie zdążyło się dobrze przytwierdzić do podłoża. Czyli jeśli student odpowiednio się nie obkuł, to Tajfun go oblewał.

Nie był stary, miał najwyżej 35 lat i trzy fakultety. Był nawet dość przystojny – jeśli komuś podobają się mężczyźni w typie młodego Olafa Lubaszenko, bo mnie nie bardzo – więc studentki próbowały go podrywać, jednak on zachowywał się jak głaz. Zdeklarowany kawaler, bez nałogów. Interesowały go jedynie książki. Napisał i wydał już dwie monografie, ponoć znał cztery języki i chciał zostać profesorem.

Uczyłam się pilnie do egzaminu, a mimo to nie zdałam za pierwszym podejściem. Przez następne dwa tygodnie uczyłam się dzień i noc. Kiedy przyszedł egzamin, weszłam śmiało do gabinetu. Wyciągnęłam pytania, serce skoczyło mi z radości. Znałam odpowiedź na wszystkie. Zaczęłam mówić.

– Widzę, że wykuła pani wszystko na pamięć – odezwał się Tajfun, kiedy zamilkłam.

– Nauczyłam się i wszystko rozumiem…

– Zobaczymy – powiedział i zadał mi dodatkowe pytania, trudne jakbym sama była profesorem, a nie studentką drugiego roku.

Nie zdałam. Wyszłam z gabinetu Tajfuna ze łzami w oczach i nienawiścią w sercu.

Powiedział, że też był taki jak ja...

Trzecie podejście było ostatnie. Jeśli nie zdam, zostanie mi egzamin komisyjny – albo mogę pożegnać się ze studiami. Tylko nie to! Pomyślałam sobie, że się nie dam. Miałam dwa miesiące do kolejnego terminu. Spędziłam je właściwie w bibliotekach, poszerzając swoją wiedzę. I to chyba wtedy poczułam, że właśnie tym się chcę zajmować – historią nauki. Bo trzeba było nie tylko wiedzieć, kto i kiedy coś zrobił, ale też – o co w danej dziedzinie nauki chodziło, bo inaczej nie rozumiało się procesów historycznych. Mój głód wiedzy wreszcie mógłby zostać zaspokojony.

Kiedy więc poszłam trzeci raz na egzamin, byłam już na zupełnie innym poziomie. Odpowiedź na pierwsze pytanie przerodziła się w dyskusję naukową. To była najbardziej inspirująca godzina w moim życia. Dostałam piątkę! Jako pierwsza z wszystkich studentów w historii wydziału, których Tajfun egzaminował… Zanim wyszłam, spytałam w emocjach, czy mogę u niego pisać pracę magisterską. Patrzył na mnie przez chwilę, a potem się zgodził.

Kiedy opowiedziałam o tym kolegom, osłupieli – jeszcze nigdy Tajfun nie wziął sobie magistranta. Mówił otwarcie, że wszyscy studenci są na to za głupi i zbyt irytujący.

Przeżyłam cudowne trzy lata. Praca z Tajfunem była dla mnie wstępem do raju. Obroniłam magisterkę i złożyłam podanie o pozostanie na uniwersytecie jako asystentka. Nie wyobrażałam sobie innego życia. Nazajutrz po zdanym egzaminie magisterskim Tajfun zaprosił mnie… na randkę.

Szok. Przecież ten facet właściwie nie miał płci! Był chodzącą encyklopedią nauki! Zatwardziałym kawalerem, który nie lubił kobiet i który wcale nie widział we mnie kobiety! „Co on, do cholery, wyprawia?! – pomyślałam. – Czemu wszystko chce zepsuć?”.

Nie mogłam, niestety, odmówić. Jednak postanowiłam dać mu odpór. Na spotkanie poszłam z gotowym przemówieniem. Chciałam mu wytłumaczyć, dlaczego nie jestem odpowiednią dla niego kobietą. Przemówienie wygłosiłam, kiedy tylko usiadłam przy stoliku. Nawet nie zdążył dać mi róży, którą ze sobą przyniósł. Słuchał uważnie, patrząc na mnie tym swoim świdrującym spojrzeniem. Kiedy skończyłam, powiedział:

– Dorotko, słucham ciebie i jakbym słyszał sam siebie sprzed dziesięciu lat. Że ważna jest wiedza, jej zdobywanie, poszerzanie, przekazywanie. Że muszę mieć czas dla mojej pracy. Że to jest mój cel, moje szczęście… Że przecież żona i dzieci zabiorą mi ten czas, zepchną z właściwej ścieżki… To było dziesięć lat temu. Wydawało mi się, że wiem, czego chcę, ale potem okazało się, że chcieć czegoś, a potrzebować, to taka różnica jak między zdjęciem szklanki wody a prawdziwą wodą. Kiedy cię poznałem, kobietę, która tak bardzo podobna jest do mnie, zrozumiałem, że jestem spragniony, umieram z pragnienia, a ty jesteś szklanką z wodą, której potrzebuję, by żyć. Nie zamierzam cię ograniczać, pakować w pieluchy i kuchnię. Nie tego potrzebuję od żony. Kocham cię od tego trzeciego egzaminu, kiedy zrozumiałem, kim jesteś. Jeśli jeszcze nie widzisz, że ja jestem twoją szklanką wody, poczekam. Może tacy ludzie jak my muszą najpierw poczuć pragnienie.

Jak zwykle miał rację. Rok później zrozumiałam, że kiedy na niego patrzę, pochylonego nad książkami, piszącego – czegoś zaczyna mi brakować. Prawa, by podejść i przesunąć mu dłonią po niesfornych włosach? Pewnego dnia to zrobiłam, a on zrozumiał sygnał. Zaspokoił moje pragnienie.

Jesteśmy małżeństwem już od wielu lat. Nie mamy dzieci, nigdy nie czuliśmy potrzeby ich posiadania. Moi rodzice nigdy tego nie zrozumieli. Jednak mama była zadowolona przynajmniej dlatego, że przyznałam jej rację – prawdziwe szczęście może dać nam tylko drugi człowiek.

Czytaj także:
„Odeszłam od narzeczonego miesiąc przed ślubem, bo okazało się, że miał kochankę. Była nią moja siostra”
„W tajemnicy wziąłem ogromny kredyt na córkę. Przez kryzys i długi straciłem wszystko - nie zdałem egzaminu z ojcostwa”
„Bałam powiedzieć się ukochanemu, że jestem w ciąży, bo jego syn z pierwszego małżeństwa był bardzo chory”

Redakcja poleca

REKLAMA