Wiecie, co najbardziej lubię w pracy w przedszkolu? Same maluchy. Te kochane, niewinne istotki, które nie wiedzą, co to kłamstwo i obłuda. Dzieci nawet kiedy coś nabroją, to najczęściej nieświadomie, nie ma w ich zachowaniu złych intencji ani perfidnej kalkulacji. Niestety, najmłodsi wychowują się wśród dorosłych, i to oni przekazują im niewłaściwe wzorce.
Kiedy świeżo po studiach zaczęłam pracę nauczycielki, byłam pełna zapału do działania. Chciałam nie tylko wymyślać ciekawe zabawy i rozwijać dziecięce talenty, ale też pomagać moim podopiecznym w każdej możliwej sprawie.
Pamiętam, że bardzo uderzyło mnie wówczas, z jak różnych środowisk pochodzą. Jedne dzieciaki miały bogatszych rodziców, inne biedniejszych. Było to widać po ich ubraniach i po sposobie zachowania, ale też po terminowości opłat za jedzenie i różnorakie wyjścia.
Na mnie, jako najmłodszej przedszkolance, spoczywał obowiązek przypominania rodzicom o zaległościach. Nie było to przyjemne zadanie, ale zwykle nie nastręczało zbyt wielu trudności. Ludzie najczęściej po prostu przepraszali i szybko regulowali swoje długi.
Poza jedną panią, mamą Zuzi, która zalegała z opłatami za kilka miesięcy. Dzwoniłam do niej w tej sprawie wielokrotnie i za każdym razem obiecywała, że już jutro zapłaci, jednak nigdy tego nie zrobiła. Podczas naszych rozmów sprawiała wrażenie przybitej, głos jej się łamał, raz nawet wydawało mi się, że płacze.
Przyznam szczerze, ruszyło mnie to. Postanowiłam bliżej zainteresować się ich sytuacją materialną. Zuzia co prawda nie wyglądała na dziewczynkę z biednego domu, ale przecież pozory mylą, prawda?
Udało nam się zebrać sporo darów, odezwała się też fundacja
Postanowiłam delikatnie wypytać mamę Zuzi, panią Kasię, najpierw jednak zasięgnęłam języka u mojej znajomej, która mieszkała na tym samym osiedlu, co oni.
– Wiesz, ja nie jestem z nią jakoś blisko – przyznała Majka. – Tyle, co powiem „dzień dobry” i pogadam chwilę o pogodzie. Ale wiem na pewno, że oprócz tej małej ma jeszcze dwójkę nastolatków i nigdy nie widziałam, żeby szła z jakimś mężczyzną, więc raczej różowo nie jest.
– A duże ma mieszkanie? – wypytywałam dalej.
– Chyba kiedyś mówiła, że kawalerkę.
To mi wystarczyło, resztę dopowiedziałam sobie sama. Zresztą pani Kasia, kiedy już zaczęłam rozmowę, sugerując, że wiem co nieco o jej trudnej sytuacji, ochoczo potwierdziła moje domysły. A sprawa wyglądała jeszcze smutniej, niż mi się wydawało.
Podobno mąż pani Kasi zginął w wypadku!
– Już prawie rok, jak go nie ma – westchnęła. – A mnie trudno samej. Kiedy umarł, padł jego warsztat, bo ja się przecież nie znam na takich sprawach, nie utrzymałabym go sama. Do tego trójka dzieci w domu – Zuzia sześć lat, Michaś jedenaście i Karolina, która w czerwcu skończy siedemnaście.
W ciążę zaszła ostatnio, ojciec dziecka się nie przyznaje, więc zaraz czwarta gęba do wykarmienia dojdzie. Na dwudziestu pięciu metrach mieszkamy, pracy nie mogę znaleźć…
Byłam pełna współczucia dla pani Kasi i natychmiast postanowiłam jej pomóc. W pierwszej kolejności zorganizowałam zbiórkę na Facebooku. Nie tyle chodziło mi o pieniądze, ale o wszystko, co w jakimkolwiek stopniu mogło wspomóc tę rodzinę.
Ubrania, zabawki, artykuły spożywcze, środki higieniczne. Moi znajomi to poczciwe dusze, więc nie tylko sami się dorzucili, ale też udostępniali moją wiadomość, gdzie tylko się da. W krótkim czasie udało się zebrać sporo darów, pojawiły się też dwie czy trzy oferty pracy dla pani Kasi.
Mieliśmy także odzew z jednej z fundacji, której wolontariusze nieodpłatnie pomagają potrzebującym, np. w opiece nad małoletnimi dziećmi. Dodatkowo postarałam się o umorzenie jej długu wobec przedszkola.
Nie było to łatwe zadanie, musiałam się sporo nachodzić, nagadać, przekonać zarówno dyrektorkę, jak i radę rodziców, która z początku była dość sceptycznie nastawiona do tego pomysłu. Ostatecznie udało mi się, co pani Kasia przyjęła z wielką radością.
Mina jej zrzedła, dopiero kiedy zaznaczyłam, że aby to było możliwe, musi dostarczyć kilka zaświadczeń na temat swojej sytuacji materialnej.
– Czy to naprawdę konieczne? – spytała ewidentnie niezadowolona.
– Niestety tak, przedszkole to placówka państwowa, a w takich miejscach na wszystko potrzebny jest papier – rozłożyłam ręce. – Ale proszę się nie martwić, to tylko formalność. Zdaje się, że można to załatwić przy okazji starania się o pomoc z MOPS. Wedle prawa należą się pani świadczenia.
– Czyli dostanę jakieś pieniądze? – zapytała nagle ożywiona. – Tak po prostu?
– Jest pani w trudnej sytuacji. Oczywiście, trzeba złożyć wniosek i czekać na decyzję, ale myślę, że zostanie rozpatrzony pozytywnie. W tych sprawach pomoże pani moja przyjaciółka. Pracuje w urzędzie, więc zna się na tym lepiej niż ja.
Agnieszka to kolejna osoba, którą zaangażowałam w tę sprawę. Wspaniała dziewczyna! Poświęciła swój czas i energię, żeby wyszukać dla pani Kasi wszelkie formy pomocy, które według prawa należały jej się od państwa.
Chciała nawet iść z nią do tego MOPS-u, żeby pomóc wypełniać wnioski, ale wszystko skończyło się już na etapie kompletowania dokumentów.
Z początku mama Zuzi podeszła do wszystkiego z dużym entuzjazmem, napędzana zapewne myślą o pieniądzach od państwa, jednak kiedy usłyszała, że przed urzędnikiem musi udowodnić to wszystko, o czym mi naopowiadała, zaczęła kręcić i wymigiwać się, aż w końcu przyznała się, że to było jedno wielkie kłamstwo!
– Jej mąż żyje i dalej prowadzi warsztat, tyle że rok temu przeniósł działalność do innego miasta – relacjonowała mi Agnieszka. – Ona rzeczywiście nie pracuje i mieszka w kawalerce, ale to dlatego że jej mąż w nowym mieście buduje dla nich dom, a wynajem małego mieszkania kosztuje mniej niż dużego. Zresztą jest to sytuacja tymczasowa. Poza tym, ona mieszka tam z dwójką, nie z trójką dzieci, bo najstarsza córka (ma dziewiętnaście, nie siedemnaście lat) przeprowadziła się niedawno do chłopaka. I nie, młoda nie jest w ciąży – zakończyła swoje sprawozdanie.
Możecie się domyślić, jak się czułam!
– Ale… jak to? Czyli wszystko zmyśliła? To niemożliwe… – z początku nie mogłam w to uwierzyć. – Czy ona naprawdę myślała, że to się nie wyda? – dodałam po chwili zdumiona.
– Wiesz co, gdyby nie ten MOPS, to mogłoby się nie wydać. W końcu zebrałaś dla niej te dary i w ogóle. Wszystko to robiłaś bez żadnych dowodów, tylko na podstawie jej słów…
– O rany, ale jestem głupia! – jęknęłam.
– Nie głupia, tylko masz miękkie serce – westchnęła Agnieszka. – Głupia to jest ta kobieta, skoro liczyła na to, że dostanie jakieś pieniądze od państwa na ładne oczy. Urzędników nie ruszają ckliwe historie.
Możecie się domyślić, jak się czułam po wysłuchaniu tego wszystkiego! Pierwsze, o czym pomyślałam to: „Jak można być tak perfidnym?”, drugie: „Jak ja teraz spojrzę w oczy tym wszystkim, którzy zgodzili się jej pomóc?”.
Aż mi się słabo zrobiło na myśl, że będę musiała poinformować o tym, co ustaliła Agnieszka, dyrektorkę oraz radę rodziców. Chyba już nigdy nie potraktują poważnie moich propozycji. Najgorsza jednak w tym wszystkim była postawa pani Kasi. Kiedy do niej zadzwoniłam, z pytaniem, dlaczego mnie okłamała, nawet nie było jej głupio.
– Wie pani, budowa domu sporo kosztuje – oznajmiła mi bezwstydnie. – Ja naprawdę nie mam pieniędzy na zbytki. Dlatego, jeśli to nadal możliwe, czy mogłaby pani jednak poprosić w moim imieniu o anulowanie długu wobec przedszkola?
To wszystko wydarzyło się kilka lat temu, na początku mojej pracy. Czy czegoś mnie nauczyło? Na pewno większej ostrożności wobec ludzi i dystansu do ich opowieści. Na szczęście nie zabiło we mnie chęci niesienia pomocy oraz radości z wykonywanej pracy. Bo tak, jak pisałam na początku, dzieci to kochane istoty. Stają się inne, dopiero kiedy dorastają.
Czytaj także:
„Moim narzeczonym został mąż zmarłej przyjaciółki. Kocham go, ale mam wyrzuty sumienia, że zdradzam Olę”
„Syn wyprowadził się do babci, bo nie akceptował go mój nowy kochanek. Dla miłości byłam w stanie zrobić wszystko”
„Nasz dom skrywał przerażającą tajemnicę. Rodzice zatajali przed nami, że grozi nam niebezpieczeństwo”