Pewnego dnia mój małżonek rzucił od niechcenia pytanko:
– Wiesz co, moglibyśmy sprzedać mieszkanie i kupić domek za miastem, co ty na to, Marianko?
Nie miałam zamiaru myśleć o tym nawet przez sekundę, więc burknęłam tylko coś w rodzaju „Po moim trupie”. Jestem dzieckiem miasta. Od urodzenia mieszkałam w pięknej secesyjnej kamienicy w centrum Warszawy.
To znaczy w czasach mojego dzieciństwa wcale nie była ona piękna w swym koszmarnym zaniedbaniu i odrapaniu. Ale od kilku lat, owszem, wygląda bardzo ładnie. Mieszkanie też niczego sobie, wielkie i wygodne, z błyszczącymi parkietami, gipsowymi stiukami, wysokimi oknami.
Odziedziczyłam je po rodzicach, którzy zginęli w katastrofie samochodowej, jeszcze gdy byłam na studiach. Moja mama z kolei odziedziczyła je po swoich rodzicach, a tamci po dziadkach… Tak, jestem warszawianką od pokoleń. I kocham moje miasto.
Uwielbiam też mieć wszystko w zasięgu spaceru – kina, teatry, galerie, sklepy. Chodzić do parków i nie używać samochodu, którym zresztą fatalnie jeżdżę.
Marcin jest inny. Wyrastał w maleńkim miasteczku na Podlasiu, w malowniczym starym domku z gankiem obrośniętym winem, jak z obrazka. Tuż obok rośnie las, a on niemal się w nim wychował. Od dziecka każdej jesieni chodzili z mamą na grzyby i po dziś dzień ich zbieranie mąż uważa za największą przyjemność w życiu.
Zna się też na grzybach jak mało kto. Potrafi z matką godzinami dyskutować na temat jakiegoś grzyba, jego właściwości, jego „zwyczajów”, aż trudno w to uwierzyć. Marcin umie też nazwać każde drzewo i każdego ptaka, którego śpiew usłyszy. Rozróżnia ślady zwierząt. Prawdziwe dziecko natury.
– Miasto to koszmar – powtarza często – jak można żyć w samym środku kamiennego świata? Czy tego chcesz dla naszych dzieci? Żeby wdychały spaliny? Słuchały nieustannego warkotu aut? Żeby otaczała je szarość i martwota?
Niekoniecznie się z tym zgadzam, z tą szarością i martwotą to przesada, a smog jest wszędzie, ale jednak nacisnął czułą strunę. No tak, dzieci. Zawsze chciałam dla nich tego, co najlepsze. Wiadomo, każdy tak ma. Mnie miasto służyło, ale przecież za czasów mojego dzieciństwa nie było tylu samochodów i tylu wielkomiejskich zagrożeń. I ludzie nie byli tak anonimowi.
Wcale mi się tam nie podobało, byłam samotna
Wszyscy sąsiedzi się znali, wszystkie dzieciaki były „wspólne”. Do dzisiaj wiele wiem o starych sąsiadach – jak się nazywają, jakie mają zawody, co robili ich rodzice. Teraz wiem, co robią ich dzieci, wnuki. Tym leciwym czasami w czymś pomagam, robię zakupy, Marcin przykręci żarówkę pani, która boi się już wejść na krzesło. A o nowych sąsiadach nie wiem nic.
Przemykają chyłkiem i nawet się nie ukłonią, nie mówiąc już o tym, by się przedstawili. To trochę smutne. Może na małym podmiejskim osiedlu będzie inaczej? Może powróci atmosfera, którą nasiąkłam – społeczności, bliskości, wspólnoty?
No i w końcu dałam się przekonać, choć z bólem. Serce mi się kroiło, gdy patrzyłam ostatni raz na dom, z którym niemal się zrosłam. Ale Marcin był szczęśliwy, córki podniecone. Będą miały ogród, a w nim własny plac zabaw, trampolinę, domek na drzewie. I kwiaty, dużo kwiatów. Tata tyle obiecał. Może w sąsiedztwie znajdą się inne dziewczynki…
Czy ja jedna miałam prawo nie dopuścić do takiej sielanki? Zniweczyć ich marzenia swoim egoizmem? Kupiliśmy domek w rzeczywiście miłym, malowniczym miejscu, daleko od centrum, za to bardzo blisko lasu.
– Bo skoro już za miastem, to koniecznie przy lesie – przekonywał mąż. – Wreszcie będziemy mogli chodzić na grzyby. A potem je marynować na zimę. Możemy też posadzić jakieś owocowe drzewka i mieć własne owoce, robić z nich soki, dżemy, konfitury. Pomyśl – piwnica pełna przetworów! Własnych, bez żadnych konserwantów – Marcin tryskał wprost entuzjazmem.
– Może zaczniemy kury hodować, jajeczka będą własne – dorzuciłam zgryźliwie.
Ale to w końcu on, który dotychczas jeździł do firmy na rowerze albo podjeżdżał trzy przystanki tramwajem, teraz musiał spędzać w aucie dwie godziny dziennie. Zawsze wracał do domu wieczorami. Teraz – jeszcze później. Za to wyjeżdżał wczesnym rankiem.
Marcin pracuje w korporacji, zarabia na tyle dużo, że ja mogę zająć się wychowaniem dzieci. Nie takie miałam życiowe plany i ambicje, no ale cóż. Coś za coś. Wczesną wiosną zostałam gospodynią domową pełną gębą.
Przybyło mi obowiązków, bo i dom duży, o wiele większy niż mieszkanie, i ogród, który trzeba było doprowadzić do porządku, a nie znałam się na tym w ogóle. I wreszcie pies, którego – jakże by inaczej – wilczura kupiliśmy zaraz po przeprowadzce. Bo jak bez psa?
Nie miałam wyjścia – musieliśmy kupić jeszcze drugie auto i zaczęłam nim jeździć, z duszą na ramieniu, do szkoły, ze szkoły, na zajęcia pozalekcyjne, na zakupy. Jak w amerykańskim filmie.
I jak w amerykańskim filmie – poczułam się strasznie samotna. W moim poprzednim wcieleniu miałam w bliższym czy nawet dalszym sąsiedztwie koleżanki, i to te najlepsze, z dawnych dziecinnych lat. Nigdy później człowiek się już tak nie zaprzyjaźnia. Znałyśmy się na wylot i widywałyśmy niemal na co dzień. Omawiałyśmy na bieżąco wszystkie życiowe sprawy. Pomagałyśmy sobie w potrzebie.
Wszyscy interesowali się naszym nowym sąsiadem
Teraz dwadzieścia kilka kilometrów rozdzieliło nas równie skutecznie, jakby ich było dwieście albo dwa tysiące. Teoretycznie mogłyśmy się umówić każdego dnia, w praktyce – jakoś nie wychodziło.
Teoretycznie każdego ranka po odwiezieniu córek mogłam pojechać do kina, w praktyce – nigdy tego nie zrobiłam. A bo pies, a bo ogród, czasu mało, droga daleka, korki, tłok i ta niepewność za kierownicą.
Sąsiadów prawie nie widywałam, ponieważ podobnie jak Marcin wyjeżdżali z domów rano, a wracali wieczorem. Próbowaliśmy się z nimi trochę zintegrować, były jakieś grille, kawy, ale Bogiem a prawdą, te kontakty nie dawały mi żadnej przyjemności.
O czym miałam rozmawiać z obcymi ludźmi? Dla większości z nich nie istniał żaden inny temat poza pracą i płacą. Ewentualnie polityką. Co za nuda! Broniły się jeszcze plotki o nieobecnych sąsiadach, ale ja akurat nie lubię plotek.
Snułam się więc samotnie po lesie jedynie w towarzystwie Maksa, ufając, że gdybym pobłądziła, pies doprowadzi mnie do domu. Nieudolnie okopywałam grządki, przeklinając pod nosem nasze kwiatowe ambicje, kosiłam trawę, która rosła jak szalona.
Czekałam na dzieci, a potem na męża – kiedy wreszcie wróci z pracy i porozmawia ze mną jak człowiek. Nie przez telefon albo Facebooka. A on wracał skonany i wcale nie miał ochoty na rozmowę. Raczej na kolację, piwo i spanie. I po co mu był ten ogród i las? Zdobyte kosztem mojego życia. Bo to teraźniejsze nie było moje. Czułam się, jakby ktoś mnie okradł.
Ale kiedy przyszły wakacje, humor powrócił. Patrzyłam na swoje dziewczyny pluskające się od rana do wieczora w plastikowym basenie, opalone, rozbawione. Znalazły koleżanki, zakolegowały się z jakimiś chłopcami, wszyscy oni nawzajem się odwiedzali i bawili razem, wreszcie odklejeni od komputerów i komórek.
Całe dnie spędzali na dworze, szykowałam im lody, kanapki, napoje. O ileż lepiej niż w mieście – myślałam z ulgą. Lato było takie gorące. A i u mnie samej, o dziwo, rozkwitło towarzyskie życie. Niektórzy sąsiedzi mieli urlopy i wreszcie można było ich spotkać, normalnie, na luzie pogadać.
Zauważyłam, że wszyscy bardzo interesują się „nowym”. Czyli jeszcze nowszym niż my. Plotkom nie było końca.
– To podobno krytyk literacki – obwieściła Mariola i wymieniła nazwisko, które nic mi nie mówiło. – Dosyć znany, czasem występuje w telewizji, widziałam.
W moim poprzednim wcieleniu bywałam w księgarniach i lubiłam ich klimat, ale książki kupowałam rzadko i na oślep. Po pierwsze – drogie. Po drugie – same bestsellery. Który wybrać? Zawsze czułam się bezradna. Pewnie sąsiad krytyk by mi umiał podpowiedzieć…
Był bardzo przystojny, ale zaniedbany
Taki obszarpany, nieogolony, zmierzwiony. W postrzępionych dżinsach z dziurami i zawsze czarnych podkoszulkach, a może miał tylko jeden? Chyba nigdy się nie czesał. Zrobił na mnie duże wrażenie.
Całkowite przeciwieństwo Marcina – zawsze gładko ogolonego, przystrzyżonego i spod igiełki, nawet w ogrodzie, nawet w lesie. Poza tym Marcin wszystkim grzecznie się kłaniał, uśmiechał się i życzył miłego dnia.
A ten – jakiś dziki. Ile razy go widziałam, przemykał ze wzrokiem utkwionym w ziemi, jakby nieobecny, zatopiony w swoim świecie. Unikał jakichkolwiek kontaktów.
Zaintrygował mnie. Zaczęłam go dyskretnie obserwować, mieszkał tylko kilka domów dalej. Wydedukowałam, że jest sam i nigdy nikt u niego nie bywa. Czasem wyjeżdżał swoim wielkim samochodem i nie było go przez cały dzień, a potem wracał i siedział w domu przez tydzień.
Chyba dosłownie w domu, bo nigdzie nie było go widać. Nawet najprzyjemniejszy letni wieczór nie wywabiał go na taras czy do ogrodu. Po co mu taka chałupa?
Okazało się, że ludzie tu nic o sobie nie wiedzą. Moje wyobrażenia o lokalnej społeczności były takie naiwne… I nagle, pewnego poniedziałkowego poranka, po prostu wyszedł na ulicę i wypadł prosto na mnie, gdy szłam na spacer z Maksem.
– Czy mogę iść z panią do lasu? – zapytał. – Zakłócić pani tę odrobinę cennej samotności?
– Moja samotność nie jest cenna, bo mam jej zbyt wiele.
– Naprawdę? A to się dobrze składa, bo ja też. Więc nie będę pani przeszkadzał? – upewnił się. – Muszę zacząć coś ze sobą robić, bo tyję strasznie. A podobno marsz w moim wieku najlepszy. Pani tak szybko chodzi, zauważyłem, więc pomyślałem, że się przyłączę. Towarzystwo pięknej kobiety mnie zmotywuje. Robert mam na imię.
– Marianna.
Popatrz, to Marcin! Stoi tam, za drzewem!
Wcale bym nie powiedziała, że tyje. Ruszał się energicznie i mimo wieku, bliżej nieokreślonego, choć na pewno raczej zaawansowanego, miał w sobie pewną młodzieńczość, chłopięcość. Bardzo dużo mówił, trochę jakby otworzył zamek błyskawiczny i słowa nagle wysypały się z niego nieco chaotycznie, wszystkie naraz.
Zaczęliśmy spotykać się codziennie wczesnym rankiem, zaraz po wyjeździe Marcina do pracy. Dzieciaki jeszcze w łóżkach – w wakacje lubiły pospać. Najprzyjemniejsza pora dnia, rześka, z pięknym światłem, ciszą, spokojem. Zdążyłam już dobrze poznać nasz las, więc zawsze prowadziłam Roberta tak, by nie spotykać innych „psiarzy”.
Chciałam go mieć dla siebie. Przeszło dwadzieścia lat starszy, jak się okazało, szybko ustawił się wobec mnie na pozycji mentora, ale nie takiego mędrkującego i irytującego, wręcz przeciwnie.
Z dnia na dzień stawał się dla mnie jakby nauczycielem, doradcą w każdej sprawie, psychoterapeutą, bo ja wiem, jak to jeszcze nazwać? Figurą nieobecnego ojca? Nawet nie chciałam się nad tym zastanawiać. Zadawał pytania i prowokował mnie do zwierzeń, a ja pozwalałam na to.
Czułam, że mogę mu zaufać, powiedzieć wszystko, przyznać się do każdej myśli, uczucia, emocji, opinii. Był bardzo delikatny, nigdy nie traktował mnie z góry, nawet jeśli paplałam coś bezsensownego.
Potrafił mi to uświadomić, ale nie złośliwie, bez złych intencji. Sprawiał, że sama z siebie się śmiałam. Siebie takiej, jaką byłam czy bywałam dotychczas. Duchowy opiekun? Wkrótce się okazało, że nie tylko duchowy. Szybko wylądowałam w jego łóżku.
Zadziwiające, bo ja nigdy nie robiłam takich rzeczy. Nie zdradzałam Marcina, nawet nie flirtowałam z facetami. To nie mój styl. Zdrada mnie brzydziła. Przyjaciółki opowiadały o swoich różnych przygodach, a ja czułam zażenowanie i wstyd. Kochałam Marcina, a małżeńskie życie seksualne wydawało mi się całkowicie zadowalające. Niczego więcej się nie spodziewałam.
Czym jest seks, dowiedziałam się od Roberta
Nietrudno było stracić głowę. Zwariowałam kompletnie, od pierwszego razu. Robiliśmy to gdzie się dało, kiedy się dało i jak się dało. Najczęściej u niego w domu o poranku, zaraz po spacerze.
Potykając się o książki, które piętrzyły się wszędzie, na podłodze, każdym stole, parapecie, fotelu. Ten bałagan jakoś dziwnie mnie podniecał, był odzwierciedleniem bałaganu w mojej duszy.
Czułam wyrzuty sumienia wobec Marcina i dzieci, ale nie umiałam zatrzymać tej fali, która mnie zalała. W ramionach Roberta stawałam się nową sobą, on wydobywał ze mnie wszystko to, co wyparłam, uśpiłam, zaniedbałam. Seks i rozmowy, tak to się cudownie splatało.
Z Marcinem nigdy w łóżku nie rozmawialiśmy, kochaliśmy się, i tyle, potem film w telewizji albo spanie. Z Robertem było zupełnie inaczej, stosunek był jakby przedłużeniem rozmowy. Albo innym rodzajem rozmowy.
Dawał mi książki do przeczytania, płyty do przesłuchania, zalecał, który film obejrzeć w telewizji, a na który naprawdę szkoda czasu. To niby było wciąż to samo lato, a ja zmieniałam się tak bardzo, jakby życie całe upłynęło.
Wakacje się skończyły. Dziewczyny znowu poszły do szkoły, a ja miałam jeszcze więcej czasu dla Roberta. Nasz romans rozkwitał. Zrywałam się rano pełna radości, wiedząc, że muszę szybciutko odrobić wszelkie domowe obowiązki, a potem… Hulaj dusza.
Już nawet nie pamiętałam, jak to było – żyć bez Roberta. Starałam się też nie myśleć o przyszłości. Co dalej? Co z rodziną, dziećmi? Wydawało mi się, że wszystko da się jakoś pogodzić, że mogę rozdzielić te dwie sfery w moim życiu, być dobrą żoną, matką i gospodynią domową pod numerem 6 naszej ulicy, a wyuzdanym wrażliwcem pod numerem 14.
Im bardziej angażowałam się w 14, tym czulszą byłam żoną i bardziej opiekuńczą matką w domu o numerze 6. Odpychałam każdą myśl o możliwych konsekwencjach romansu. Zdawałam sobie sprawę, że w życiu Roberta było wiele kobiet i jestem tylko jedną z nich. Pewnie nie najważniejszą i nie ostatnią.
A dla mnie zawsze na pierwszym miejscu była rodzina. Więc jakoś to kiedyś będzie musiało się skończyć. Ale jeszcze nie teraz, nie już! Tego poranka padał deszcz i czułam się dziwnie smutna. Jesienna chandra. Maks, zamknięty w przedsionku, by nie powalać błotem książek na podłodze, wył niemiłosiernie, podsycając aurę niepokoju.
Oparłam czoło o chłodną szybę okna, a Robert stanął za mną i przytulił mnie mocno. Jego ręce błądziły pod moją bluzką, jak zawsze delikatne i ciepłe. Wtedy zobaczyłam Marcina. Stał ukryty za drzewem, ale wychylił głowę i wpatrywał się w okno.
Cofnęłam się w panice.
– Marcin!
– Gdzie?
– Za drzewem.
– Nie widzę nikogo.
– Ale jest, naprawdę, tylko się skrył.
– Niemożliwe, za małe drzewo, nie ukryłby się. Zdaje ci się, Marianko.
Nie wiem, może mi się zdawało i zagrała wyobraźnia, bo gdy wyszłam na dwór, rzeczywiście nikogo nie było. I przecież o tej porze Marcin musiał być w pracy. Ale w kolejne dni wrażenie, że jesteśmy śledzeni, nie opuszczało mnie.
Jakiś nieznany samochód stanął przy naszej ulicy, a jego kierowca po prostu siedział i patrzył. Każdemu wolno, ale… W lesie też jakiś facet przecinał wciąż ścieżki, którymi chodziliśmy. A przecież tyle tutaj ścieżek. Marcin jednak po przyjeździe z roboty zachowywał się normalnie. Czyli jadł, pił i szedł spać.
– Skonany jestem. Może w weekend uda się trochę odsapnąć – mówił.
Jezu, on chce mnie otruć. To jasne jak słońce
Weekend był śliczny i w sobotę poszliśmy całą rodziną na grzyby. Las aż płonął od złota i czerwieni. Marcin pokazywał dziewczynkom, jakich grzybów należy szukać, a one za każdym razem, gdy coś znalazły, piszczały głośno ze szczęścia. Rodzinna sielanka.
Ja sama nie zbieram grzybów, trochę jestem za leniwa, a trochę zbyt ślepa, ale jeść uwielbiam. Zresztą, kilka znalazłam, choćby po to, by wejść w rywalizację i dać córkom poczuć smak zwycięstwa.
– Ty, mamusiu, lepiej nie bądź taka zamyślona, tylko patrz pod nogi – pokrzykiwały na mnie radośnie.
– O, mamusia ma o czym myśleć – głos Marcina zabrzmiał jak dentystyczne wiertło; wwiercił mi się w mózg.
W niedzielę zawiozłam dziewczyny do ich koleżanki ze szkoły, miały u niej spędzić cały dzień. Gdy wróciłam, Marcin szykował moją ukochaną potrawę – prawdziwki w śmietanie. Tylko on je zawsze przyrządzał, zaopatrzony w przepisy swojej mamy.
– Pomyślałem tak sobie, że może zaprosilibyśmy na obiad naszego samotnego sąsiada, krytyka – odezwał się nagle. – Jak on ma na imię? Zdaje się, że ty wiesz.
Zmroziło mnie. Nigdy dotychczas nie mówiliśmy o Robercie. Nigdy, bo i po co…
– Dlaczego mielibyśmy go zapraszać?
– Chciałbym go poznać. Na pewno lubi grzyby, więc jest dobra okazja.
– Wątpię. Nie widzę potrzeby.
– A ja widzę. Dobrze widzę.
Był bardzo blady, widziałam, że ręce lekko mu się trzęsą.
– Daj spokój, kochanie. Zjedzmy razem, po co nam towarzystwo?
– Może masz rację, po co nam trzecia osoba? – zapytał dobitnie.
Czułam się nieswojo. Wyszłam do ogrodu i położyłam się na leżaku. Słońce przyświecało radośnie, ale moje serce tłukło mocno, miotało się jak oszalały ptak. Kiedy Marcin zawołał mnie na obiad, widziałam, że jest jeszcze bledszy.
Nic nie mówił, tylko tymi wciąż trzęsącymi się rękami nakładał grzyby.
– Zjedz sama. Ja nie mam apetytu.
– Jak to sama?
Nagle zupełnie się przeraziłam. Dodał do nich coś trującego. To jasne jak dzisiejsze słońce.
– Sama nie jem. Albo razem, albo dziękuję bardzo – odsunęłam ostentacyjnie talerz.
Popatrzył mi w oczy tak głęboko jak chyba nigdy w życiu. Nawet wtedy, gdy nakładał mi na palec obrączkę, którą niedawno przestałam nosić.
– Kochanie? Co się z tobą dzieje? O czym ty myślisz? – zapytał cichutko.
Przełknęłam ślinę. Czyta w moich myślach?
– Przepraszam. Kocham cię. Bardzo.
Przysunęłam z powrotem talerz i wzięłam do ręki łyżkę. Męczyło mnie i męczy to jego spojrzenie. Zerwałam z Robertem. Nie wiem, ile Marcin o nas wiedział. Nigdy już nie wrócił do tematu sąsiada.
Czytaj także:
„Syn potrącił na drodze człowieka, ale to ja ponoszę winę za tę tragedię. Będę miała wyrzuty sumienia do końca życia”
„Moja siostra marzyła, by zostać kobietą sukcesu, a skończyła jako pasożyt. Wydawanie kasy męża to żadne osiągnięcie”
„Nie mam rodziców, choć oboje żyją. Nigdy nie wybaczę im tego, co zrobili. Wolałam się odciąć, bo to za bardzo bolało”