Nie znoszę niespodzianek. Trochę dlatego, że jestem bardzo spontaniczna i emocjonalna, więc naprawdę trudno mi ukryć swoją prawdziwą reakcję, jeśli coś mi się nie podoba. Tak było, kiedy mój ekschłopak zorganizował mi przyjęcie-niespodziankę na urodziny, chociaż wiele razy mówiłam mu, że to koszmarny pomysł.
Ale on wiedział lepiej. Nie mam pojęcia, jak namówił moje dwie przyjaciółki i innych znajomych, żeby wzięli udział w tej szopce. Potem miałam do nich ogromny żal, że nikt mnie nie uprzedził.
– Ale wtedy nie byłoby niespodzianki – tłumaczyła, w sumie logicznie, Marta.
– I właśnie miało jej nie być! – huknęłam na nią, bo znała mnie od piaskownicy.
– Nie miałam wrócić po robocie rozczochrana, zmordowana, ze startym do połowy makijażem i plamami potu pod pachami tylko po to, żeby dwadzieścia pięknie ubranych osób wyskoczyło do mnie z życzeniami i chęcią zabawy!
– No, jeżeli tak to opisujesz… – mruknęła z urazą.
Właśnie tak to jednak dla mnie wyglądało. Oczywiście, rozumiałam, że Patryk sugerował się słodkimi obrazkami z amerykańskich filmów, kiedy to zaskoczona bohaterka patrzy na ukochanego ze łzami wzruszenia w oczach, bo tak ją rozczuliła impreza, którą dla niej potajemnie zorganizował.
Ale ja nie byłam postacią z romantycznej komedii, tylko ciężko pracującą kwiaciarką i przez osiem godzin dziennie coś nosiłam, przesuwałam albo układałam w bukiet. Po pracy nie tylko wyglądałam jak czupiradło, ale też marzyłam o świętym spokoju i relaksie z kotem na kolanach. Zamiast tego musiałam się uśmiechać, dziękować wszystkim za przybycie i udawać, że nie czekam, aż wreszcie sobie pójdą.
Jedyny plus tej sytuacji był taki, że Marta i Iza, moja druga przyjaciółka, przysięgły mi solennie, że zawsze już będą chronić mnie przed niespodziewanymi atrakcjami, zwłaszcza ze strony mojego chłopaka.
Z Patrykiem rozstałam się jakiś czas później i częściowo przyczyną tego było to, że zupełnie mnie nie rozumiał, jak chociażby tej awersji do niespodzianek, i za wszelką cenę chciał mnie zmienić. No cóż, zmienić to można wodę w wazonie z kwiatami, a nie osobę, więc nic nam z tego nie wyszło.
Kamil był kompletnie inny. Tak naprawdę to wiedziałam, że to Ten Jedyny już w pierwszym tygodniu naszego związku. On naprawdę mnie rozumiał. Właśnie dlatego nie wyskoczył z oświadczynami w amerykańskim stylu, czyli na przykład w restauracji pełnej ludzi. Zapytał, czy za niego wyjdę w bardzo rozsądny sposób.
W kuchni, w niedzielę przed południem, kiedy gotowałam rosół i byłam w swetrze z Królikiem Bugsem i legginsach. A brzmiało to tak:
– Słuchaj, Mira, czy ty byś nie chciała tak spędzać wszystkich niedziel do końca życia? W sensie, że ze mną?
– Mogę spędzać – odpowiedziałam szczerze, zastanawiając się, czy nie dorzucić kostki rosołowej dla koloru i aromatu.
– A jako moja żona też?
Potem opowiadał, że odwróciłam się z prędkością atakującej kobry. Ja pamiętam tylko swoje przerażenie, że on tam za mną klęczy i wyciąga rękę z pierścionkiem. I że ja teraz muszę natychmiast coś zrobić – powiedzieć „tak”, rzucić mu się na szyję, przyjąć ten pierścionek, który na pewno będzie za mały albo za duży, albo jeszcze nie wiadomo co.
Ale kiedy się odwróciłam, Kamil nadal siedział na taborecie przy stole i patrzył na mnie z mieszaniną wyczekiwania i lęku. Ale i z błyskiem humoru w oczach.
– Nie masz pierścionka – stwierdziłam z ulgą. – Jak dobrze! Bo musiałabym udawać, że mi się podoba, a wolałabym sama sobie wybrać – dodałam z odruchową szczerością.
– Wiem – kiwnął głową. – To jak, wybierzesz się ze mną, aby wybrać swój pierścionek zaręczynowy, a potem włożysz go sobie na palec, o ile będzie pasował, a następnie ustalimy datę ślubu?
Na to mogłam jedynie krzyknąć „Tak!”
Przez kolejne dwa tygodnie życie toczyło się dalej, aż myślałam, że Kamil zapomniał, że mi się oświadczył. Ale nie. Dwie niedziele później przedstawił mi plan wycieczki zaręczynowej do zatwierdzenia, podkreślając, że mam dużo czasu do zastanowienia się.
Wycieczka obejmowała wyjazd do dużego miasta i rajd po sklepach jubilerskich, a wieczorem kolację w wybranym przeze mnie lokalu oraz nocleg, jak wyżej.
– Wiem, że lubisz mieć wszystko zaplanowane – powiedział, kiedy pochwaliłam go, że tak ładnie mnie „nie zaskoczył”.
– I za to cię kocham!
Pojechaliśmy. Było zimno, więc z przyjemnością wchodziliśmy do kolejnych salonów jubilerskich. Obejrzeliśmy dziesiątki pierścionków, po burzliwych negocjacjach ustaliliśmy też budżet, bo nie chciałam, żeby Kamil wydawał na pierścionek za dużo, a on z kolei oznajmił twardo, że „nie będzie oszczędzał na własnych oświadczynach”.
Budżet wynosił – na żądanie mojego lubego – jego jedną pensję. Jak stwierdził, gdzieś wyczytał, że tyle powinien kosztować mężczyznę pierścionek zaręczynowy.
– Ty masz tylko powiedzieć, który chcesz – oświadczył i wyczułam, że jeśli będę dalej się z nim targować, to podkopię jego poczucie męskości.
Po kilku godzinach szukania mieliśmy chwilowo dość i poszliśmy coś zjeść. Usiedliśmy w knajpce w bocznej uliczce, w środku było przyjemnie ciepło i przytulnie, na zewnątrz zaczął padać śnieg i wiało jak złe. Przez szybę zobaczyłam jakąś kobietę, która niosła plastikową siatkę.
Coś w niej było. Niby nic dziwnego, ale kobieta zachowywała się jakoś dziwnie, rozglądała się na boki, zwolniła kroku przy kontenerze śmietnikowym, a potem szybkim ruchem cisnęła siatkę do jego wnętrza i odbiegła truchtem.
– Co ona tam wyrzuciła? – zastanawiałam się głośno. – Mam złe przeczucia. Idę sprawdzić.
– Czekaj, jest zimno, ja pójdę – zaoferował się Kamil, który też obserwował kobietę i nabrał podejrzeń.
Ostatecznie wyszliśmy razem. Siatka leżała w kontenerze na plastik i metal, wypełnionym do połowy. I się ruszała. To była błyskawiczna, dobrze zsynchronizowana akcja – ja świeciłam latarką w telefonie, a Kamil przewiesił się przez krawędź kontenera i złapał torbę.
W środku był pies. Nawet nie szczeniak, po prostu mały pies. Kiedy go zobaczyłam, najpierw pomyślałam, że pokaleczył się, kiedy wylądował na śmieciach, które miały ostre krawędzie.
Ale weterynarz, do którego natychmiast go zabraliśmy, powiedział, że nie.
– Piesek miał wypadek – powiedział po badaniu tej przerażonej bidy, która nawet nie miała siły skamleć, a jedynie lizała mnie po rękach, kiedy ją trzymałam. – Ma połamaną łapkę i możliwe, że obrażenia wewnętrzne. Musimy zrobić rentgen i usg. Ktoś go prawdopodobnie potrącił autem, a potem, jak państwo mówią, zabrał z ulicy i wyrzucił do śmietnika.
Popatrzyliśmy na siebie ze zgrozą. To brzmiało tak podle i okrutnie, a zarazem prawdopodobnie, że musiało być prawdą. Zdecydowaliśmy się na całą diagnostykę, psa trzeba było też natychmiast zoperować, bo miał pękniętą śledzionę. Siedzieliśmy w poczekalni, trzymając się za ręce i czekając z napięciem, co powie weterynarz po zabiegu. Ten pies był już nasz, czuliśmy się za niego odpowiedzialni.
Na szczęście operacja się powiodła i pies po zapakowaniu łap w usztywnienia i owinięciu opatrunkami mógł z nami jechać do domu. Niestety, koszt wszystkich badań, usg, prześwietlenia i operacji był horrendalny. Nie miałam tyle na koncie. Ale Kamil miał. Przecież odłożył na pierścionek.
Wiedziałam, o czym myślał
– Słuchaj, Kamil, muszę ci coś powiedzieć – zaczęłam. – Tak naprawdę to ja nie chcę pierścionka. Mam ten od babci, ze szmaragdem, i nigdy go nie noszę. I jeden od taty, złoty. Nie noszę… Zaręczynowy też bym nosiła na siłę. Więc nawet nie kombinuj, żeby brać jakąś pożyczkę na ten pierścionek, okej?
– Ale musisz coś mieć – zaoponował kamil. – Ja zarobię, nie martw się.
W tym momencie techniczka weterynaryjna wyszła z naszym psem w transporterze. A mnie olśniło.
– Chcę psa! Wydałeś na niego to, co miałeś na pierścionek, więc to będzie mój pies zaręczynowy! – oznajmiłam, patrząc jak mój luby bierze naszego biednego, pokiereszowanego pieska i patrzy na niego z nieskrywaną troską.
– Ale… – próbował coś powiedzieć.
– Nie ma „ale”! – ucięłam kategorycznie. – Proszę, możesz mi się oświadczyć psem. Teraz, jeśli chcesz!
I ten wariat to zrobił. Po całym dniu łażenia po obcym mieście, a potem stresów, w klinice weterynaryjnej, kiedy byłam rozczochrana i spłakana, a po moim makijażu zostało jedynie wspomnienie, on uklęknął na jedno kolano, a potem podał mi klatkę z psem i zapytał:
– Mira, czy zostaniesz moją żoną?
– Zostanę – odpowiedziałam z całą stanowczością, biorąc zwierzaka.
I tak oto jestem zapewne jedyną osobą na świecie, która otrzymała psa zaręczynowego. Nazwaliśmy go Lutek, żeby uczcić miesiąc naszych zaręczyn. Kamil, mój obecny mąż, śmieje się, że niby nie znoszę niespodzianek, a mieszka z nami największa niespodzianką naszego życia. No bo pojechaliśmy po pierścionek, a wróciliśmy z psem.
Ja z kolei uważam, że miałam zaręczyny milion razy lepsze niż wymyśliliby to scenarzyści amerykańskich filmów! A zamiast głupiego pierścionka mam przyjaciela.
Czytaj także:
„Córki mam jak ogień i woda: jedna z niewyparzoną gębą, druga niezaradna. Żadna mi się nie udała”
„Był milionerem, a na porzuconego syna nie płacił ani grosza. Dzieciak dorósł i paskudnie się na nim zemścił”
„Mam męża i dzieci, ale wciąż wzdycham do licealnej miłości. Wystarczy jedno słowo, a rzucę dla niego wszystko”