Wiosenne słonce bezlitośnie obnażyło niedoróbki na szybach. Usiłowałam je ignorować, ale wzrok uparcie wracał do tych pozostawionych smug. Zaciągnęłam świeżo uprane firanki, mając nadzieję, że lekki woal w kwiatowy wzór przesłoni te irytujące skazy. Niestety, nadal je widziałam.
Przez chwilę jeszcze walczyłam, próbując przekonać samą siebie, że do Wielkanocy okna zdąży przykryć warstewka pyłków i pewnie nikt nie zauważy tych mazów… W końcu się poddałam. Z westchnieniem ponownie sięgnęłam po rolkę papierowych ręczników i płyn do okien. Początkowo wydawało mi się, że smugi znajdują się na wewnętrznej szybie, ale byłam w błędzie. Musiałam otworzyć okno i wpół wychylona polerować szklaną taflę. Uff, skończyłam. Byłam spocona jak mysz, ale kiedy obejrzałam okna pod każdym kątem, uznałam, że efekt wart był wysiłku. Szyby lśniły jak kryształ.
O nie! Tylko nie to!
Normalnie nie jestem aż taką perfekcjonistką, ale tym razem na Wielkanoc syn miał po raz pierwszy przyprowadzić do domu swoją nową dziewczynę. Mówił, że „to coś poważnego”. Dlatego tak mi zależało, aby wszystko było na medal.
Uporawszy się z oknami, zabrałam się za resztę porządków. Gotowanie i pieczenie zostawiłam sobie na czwartek i piątek – aby w sobotę na ich przyjazd wszystko było już gotowe. Tyle że w czwartek obudziłam się z bólem głowy, zapchanym nosem i drapaniem w gardle.
Najwyraźniej perfekcja w myciu okien poskutkowała przeziębieniem. O nie! Tylko nie to! Nie mogę się teraz rozchorować! Jęczałam w duchu i zaklinałam rzeczywistość, łykając rutinoscorbin i popijając go herbatą z miodem i cytryną. Nie podziałało. Czułam się coraz gorzej. Zadzwoniłam do przychodni w nadziei, że może uda mi się dostać do lekarza.
– Przykro mi – rozwiała moje złudzenia pani z rejestracji. – Nikt dzisiaj pani nie przyjmie. Część lekarzy jest na urlopach, a ci, którzy pracują, mają już komplet pacjentów.
– Więc co mam zrobić? – zapytałam bezradnie.
– Jeśli ma pani wysoką temperaturę, to radzę pojechać na pogotowie. A jeśli nie, to proszę kupić w aptece coś przeciwko grypie, krople do nosa, syrop na kaszel, zażyć, położyć się i wypocić. Dużo pić – beznamiętnym, rutynowym tonem przekazywała instrukcje.
Majaków od gorączki nie miałam, więc wybrałam wizytę w aptece. Pani farmaceutka pokiwała głową na moje utyskiwania i zaordynowała zestaw medykamentów, po czym skasowała niemałą gotówkę i zajęła się kolejną klientką-pacjentką.
Nie dam razy zanieść święconki
Wróciwszy do domu, łyknęłam pierwszą dawkę leków i… wróciłam do wielkanocnych zajęć. Zaczęłam od pieczenia pasztetu, który był moim daniem firmowym. Mięsa miałam już pogotowane, teraz trzeba je było tylko przemielić, dodać przyprawy, jajka i upiec. Wydawało mi się, że dam radę, zwłaszcza że leki chyba zaczęły już działać i ból głowy nieco ustąpił.
Przemieloną wątróbkę, cebulkę i mięsa roztarłam na jednolitą masę. Kiedy jednak jej spróbowałam, w ogóle nie miała smaku. Dosypałam więc hojnie pieprzu, soli, majeranku i starłam większą część gałki muszkatołowej. Zamieszałam, spróbowałam i znowu zamiast przyjemnie pikantnego poczułam nijaki, mdły smak. Dodałam kolejną porcję przypraw i tym razem wreszcie doprawiłam pasztet porządnie.
Wyszukałam formę w kształcie zająca, w której zawsze piekę wielkanocny pasztet, wypełniłam ją masą i zadowolona z siebie włożyłam całość do piekarnika. Uporawszy się z pasztetem, zabrałam się za żurek, potem utarłam chrzan i buraki na ćwikłę. Ugotowałam warzywa na sałatkę, którą miałam pokroić wieczorem, zrobiłam mięsną galaretę. Działałam jak na autopilocie, starając się nie myśleć o tym, że jestem chora. Niestety, choroba pamiętała o mnie.
W ciągu dnia czułam się jeszcze jako tako, ale im bliżej wieczora, tym bardziej zaczynały dawać o sobie znać dolegliwości. Z nosa leciał mi wodnisty katar, a drapanie w gardle raz po raz zmieniało się w duszący, suchy kaszel. Targały mną dreszcze i najchętniej położyłabym się do łóżka, ale czekało mnie jeszcze pieczenie sernika i krojenie sałatki. Kiedy wreszcie skończyłam, czułam się tak wykończona, że bez prysznica padłam i zasnęłam.
W sobotę z trudem zwlokłam się z łóżka i przyszykowałam koszyk ze święconką. Jednak pójść z nim do kościoła już nie dałam rady. W głowie mi się kręciło, nogi miałam jak z waty, bolały mnie plecy i ręce. Jedyne, co przyszło mi do głowy w takiej sytuacji, to… telefon do przyjaciółki.
– Ala, mam prośbę – zaczęłam, gdy tylko odebrała.
– Co się stało? Matko… Brzmisz jak zza grobu – przestraszyła się.
– I tak się czuję – przyznałam. – W związku z tym chciałam cię prosić, żebyś zabrała moją święconkę, nie dam rady sama.
– Nie ma sprawy. Potrzebujesz czegoś jeszcze? Jakieś leki ci przywieźć?
– Dzięki, nie trzeba. Nie zawracałbym ci głowy, ale wiesz, przyjeżdża Paweł z nową panną. Będzie u mnie pierwszy raz…
– Elka! Nie odwołałaś tej wizyty? Przecież zdrowie jest najważniejsze.
– No coś ty! – obruszyłam się. – Nie mogłabym mu tego zrobić. Pawcio tak się cieszył na tę wizytę i tak niecierpliwie czekał, żeby przedstawić mi Martynę. W końcu to tylko przeziębienie, nic wielkiego, zaraz zażyję kolejną porcję leków i będzie dobrze – bagatelizowałam.
– Już dobra, dobra, nie czaruj czarusia, zaraz będę.
Alicja rzeczywiście przyjechała w ekspresowym tempie.
– Nie całuję cię, bo nie chcę się zarazić – zastrzegła od progu. – A tutaj masz – wręczyła mi bukiet tulipanów i spore zawiniątko – parę mazurków, słoik z sosem tatarskim i sok malinowy. Daj mi swój koszyk, a sama zrób sobie herbatę i marsz do łóżka. Powinnaś leżeć – powiedziała i obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. – Nie wyglądasz dobrze.
Zdążyłam nakryć stół w salonie, stawiając na nim otrzymane kwiaty, zmienić pościel w gościnnym pokoju i właśnie szykowałam sobie herbatę, kiedy Ala wróciła z poświęconym koszykiem. Odmówiła spróbowania świątecznego pasztetu, wykręciła się od herbaty i tłumacząc się nawałem roboty, pojechała do siebie. A ja wreszcie położyłam się na chwilkę…
Paweł wychwalał moją kuchnię
Musiałam mocno usnąć, bo gdy otworzyłam oczy, już zmierzchało. Sen dobrze mi zrobił, poczułam się silniejsza. Wykorzystałam to na staranniejszą toaletę, a nawet zrobiłam lekki makijaż. Paweł z Martyną przyjechali wieczorem. Dziewczyna sprawiała miłe wrażenie. Naturalna, troskliwa, od razu przejęła się moim stanem.
– Proszę się położyć, a my z Pawłem ogarniemy to, co zostało do zrobienia – zaproponowała po powitaniach. – Damy radę. Duże już z nas dzieci – uśmiechnęła się do mnie. – Obudzimy panią dopiero jutro na śniadanie.
Ze swojej sypialni słyszałam, jak się krzątają, żartują, i uspokojona, że chyba tym razem mój syn trafił na właściwą dziewczynę, usnęłam. Kiedy wstałam w świąteczny poranek, stół już był nakryty, a moi goście czekali na mnie w wyśmienitych humorach. Podzieliwszy się jajkiem, usiedliśmy do śniadania. Ciepłe kiełbaski zniknęły szybko, przyszła pora na zimne dania.
– Teraz spróbujemy pasztetu – Paweł zaczął kroić udekorowanego liśćmi sałaty „zająca”. – Mówię ci – zwrócił się do Martyny – pasztet mojej mamy to mistrzostwo świata. Nigdy takiego nie jadłaś.
Nałożył jej spory kawałek. Dziewczyna odkroiła kęs, wzięła do ust i zastygła z dziwnym wyrazem twarzy.
– I jak? – dopytywał się Paweł, tak dumny, jakby sam go piekł.
– Rzeczywiście… nigdy takiego nie jadłam – przyznała zakłopotana Martyna. – Jest… jest… – wyraźnie szukała adekwatnego określenia – bardzo pikantny.
Zdziwiony Paweł także sięgnął po pasztet, spróbował i skrzywił się.
– O co chodzi? – zdenerwowałam się.
– Mama! Ten pasztet składa się głównie z pieprzu. Nie da się go zjeść.
– Niemożliwe! – zaprotestowałam. – Próbowałam masę i ciągle była bez smaku…
– Oj, mama, mama… – synek pokręcił głową. – Przez chorobę nie czułaś smaku. Nie wpadłaś na to?
Zastanowiłam się. Chyba miał rację
Spuściłam głowę, żeby ukryć napływające łzy, było mi przykro. Przecież chciałam jak najlepiej. Przy stole zapadło milczenie z gatunku tych ciężkich. Młodzi nałożyli sobie sałatkę i rozgrzebywali ją widelcami na talerzach. Niezręczną ciszę przerwał wesoły śmiech Martyny.
– Oj, to nic takiego. Ja kiedyś piekłam ciasto na zaręczyny koleżanki i pomyliłam sól z cukrem. Może pani sobie wyobrazić, co się działo! – śmiała się tak, że z oczu pociekły jej łzy. – Przez cały rok wszyscy mi dokuczali. Były nawet insynuacje, że zazdrościłam przyjaciółce zaręczyn i celowo chciałam je zepsuć. A ten pasztet da się zjeść z sałatką, bo ona z kolei wcale nie jest doprawiona – mrugnęła do mnie porozumiewawczo. – Czyli razem będą pasować jak ulał.
– Nie martw się tak, mamo – Paweł też mnie pocieszył. – Nawet najlepszym się zdarza. Nie można być perfekcyjnym cały czas. Skoro mimo choroby tak się starałaś, my zjemy, co upichciłaś, choćbyśmy mieli potem płakać.
Nikt nie płakał, a święta okazały się bardzo udane. Pasztet wprawdzie nie cieszył się powodzeniem, jadłam go głównie ja, bo nadal zmysł smaku mi szwankował. Na szczęście był przecież żur, sernik, galareta, których nie doprawiałam tak hojnie, miałam też szynkę, pieczywo i kiełbaski, tak więc nikt głodny nie chodził.
Dużo się śmialiśmy i żartowaliśmy. Polubiłam Martynę za jej pogodną naturę, poczucie humoru i umiejętność wybrnięcia z trudnej sytuacji. Myślę, że nieplanowany sprawdzian z pasztetem zdała celująco.
Czytaj także:
„Przez całe życie byłam >>tylko<< żoną. Gdy mąż zmarł, straciłam tożsamość. Dzieci były już dorosłe, więc nie miałam nic”
„Mąż zostawił mnie dla kochanki. Po 8 latach jego nowa żona zmarła, a on chciał do mnie wrócić, razem ze swoją córką”
„Odbiłam siostrze męża, bo nie zasługiwała na niego. Ciągle go poniżała i krytykowała, to ja dałam mu prawdziwe ciepło”