Mama mnie uczyła, bo jazda figurowa była jej miłością. Trenowała ją przez 15 lat. Jeździła w parze z chłopakiem, z którym stanowili parę również w życiu. Byli nawet wicemistrzami Polski, i wszystko wskazywało na to, że mogą osiągnąć w tym sporcie wiele. Ale mama doznała poważnej kontuzji kolana i lekarz zabronił jej dalszych treningów. To był jej wielki, osobisty dramat. Maciek nie mógł się z tym pogodzić. Szukał nowej partnerki do tańca, i w końcu ją znalazł. Zgrali się i nawet reprezentowali Polskę na Mistrzostwach Europy, ale uplasowali się w ogonie, nie zdobywając upragnionego medalu.
Od chwili kontuzji między mamą a Maćkiem zaczęło się psuć. Oddalali się od siebie, aż w końcu postanowili się rozstać. Mama kiedyś się otworzyła i opowiedziała mi tę historię. Maciek był jej wielką młodzieńczą miłością, ale stracili ze sobą kontakt. Po maturze wyjechała na studia do innego miasta, i tam poznała mojego ojca. Długo nie wyjmowała łyżew z szafy. Aż do chwili, gdy na świecie pojawiłam się ja.
– Tak, córeczko – przyznała kiedyś – po cichu marzyłam, że może tobie uda się spełnić moje marzenia z młodości. W snach widziałam, jak wkładają ci na szyję medal olimpijski. Ale po pewnym czasie sama siebie zmitygowałam. To chore! Niech każdy idzie własną drogą i robi to, co chce. Nie mogę cię obarczać moimi niezrealizowanymi pragnieniami i nie będę na tobie wywierała żadnej presji
– postanowiła.
Jeździłam całkiem nieźle. Nawet jakiś czas trenowałam w klubie, ale nie byłam wyjątkowo utalentowana. Bardziej interesowała mnie biologia, a szczególnie drzewa. Myślałam o studiach na SGGW, a potem specjalizacji związanej z dendrologią. A może medycyną roślin? To interesowało mnie naprawdę, łyżwy traktowałam jako hobby, ale nie wiązałam z nimi przyszłości. Zresztą nawet nie byłoby to możliwe. Żeby w tym sporcie naprawdę coś osiągnąć, trzeba byłoby trenować od czwartego roku życia, na okrągło. Lubiłam łyżwy, ale bez przesady!
Jednak jak tylko zaczynał się sezon, wolny czas spędzałam na lodowisku. Żałowałam tylko, że mama już ze mną nie jeździ. Od rozwodu z tatą minęły dwa lata, a ona wciąż była pogrążona w depresji. Co prawda żaden z lekarzy tego nie zdiagnozował, ale zachowywała się tak, jakby nic jej nie obchodziło. Robiła tylko to, co musiała. Chodziła do pracy, wracała, robiła zakupy. Przeważnie coś gotowała, ale nie zawsze. Czasem dawała mi pieniądze i mówiła:
– Kasiu, idź po lekcjach na pizzę, nie mam głowy do obiadu.
Do niczego nie miała głowy. Do słuchania tego, co u mnie. Do chodzenia ze mną do kina, teatru. Kiedyś często robiłyśmy sobie babskie wieczorki, przy dobrym filmie i ciasteczkach, które wcześniej razem piekłyśmy. Od kiedy ojciec odszedł do innej kobiety, wszystko się skończyło. Mama przestała w siebie wierzyć. Nie chodziła do fryzjera i kosmetyczki, niczego sobie nowego nie kupowała, jakby jej już na sobie nie zależało. Miałam też wrażenie, że się przez te dwa lata postarzała.
Chciałam ją jakoś wyciągnąć z domu, rozerwać. Gdy otworzyli blisko nas nowe lodowisko, wstąpiła we mnie nadzieja, że zaczniemy tam razem chodzić.
– Mamo – zaczęłam, gdy znów zastałam ją leżącą na kanapie i przykrytą po uszy kocem. – Wiesz, że na Słupeckiej, przy szkole zrobili nowe lodowisko?
– Uhm – mruknęła, nie otwierając oczu. – To fajnie. Idź sobie pojeździć.
– A ty ze mną nie pójdziesz?
– Nie – jej głos tłumił koc. – Dziś nie. Kiepsko się czuję.
Westchnęłam tylko.
– Zrobić ci herbaty?
– O, tak – rzuciła z wdzięcznością.
Zrobiłam jej taką, jaką lubiła najbardziej: z goździkami i sokiem malinowym. W wysokiej szklance z grubego szkła.
– Dzięki, kochanie – powiedziała, gdy postawiłam herbatę na stoliku przy kanapie. – To co? Idziesz pojeździć?
– Tak, poćwiczę podwójnego Axla – odparłam. – Ciągle mi nie wychodzi.
– Nic dziwnego. Ze wszystkich skoków jest najtrudniejszy.
– Mamo – przykucnęłam przy niej – obiecaj, że w końcu ze mną pójdziesz.
– Pójdę – powiedziała z lekkim ociąganiem. – Jak się tylko lepiej poczuję.
Ubrałam się, zabrałam łyżwy i wyszłam. Ludzi na lodowisku było sporo. Głównie dzieci i młodzież. Zauważyłam dwóch chłopaków z mojego liceum. Z trzeciej klasy. Przejeżdżając, pomachali do mnie.
– Hej, Kaśka – zawołał niższy, krępy blondynek. – Pokażesz nam jakieś figurowe sztuczki?
Wiedzieli, że umiem coś więcej niż tylko jeździć w kółko, bo kiedyś ich spotkałam na miejskim lodowisku. Im miłość do łyżew została po kilku latach trenowania hokeja.
– Jasne! – zawołałam. – Tylko się przebiorę.
Dla rozgrzewki zrobiłam parę przysiadów, trochę się rozciągnęłam, przejechałam kilka okrążeń. Lód był całkiem dobry. Założyłam ochraniacze na kolana i łokcie. Ostatnim razem gruchnęłam tak, że siniaki z boku dotąd mi nie zeszły. To zresztą nie była dla mnie nowość. Wszyscy łyżwiarze, którzy próbują nowych rzeczy, bez przerwy się przewracają. A wyczynowcy, leżą na lodzie kilka tysięcy razy w swojej karierze!
Po kilku relaksujących przejazdach postanowiłam poćwiczyć w kącie. Na szczęście trochę osób już się zbierało do wyjścia. Zrobiło się nieco luźniej. Skupiona, próbowałam wybić się jak najwyżej, ale już trzeci raz lądowałam na tyłku. W pewnym momencie poczułam na sobie czyjś uważny wzrok. Podniosłam głowę i zobaczyłam, że przygląda mi się starszy mężczyzna. Wysoki, lekko szpakowaty, w czarnej, pikowanej kamizelce. Gdy nasze oczy się spotkały, lekko się skłonił. I uśmiechnął. Obserwowałam go później dyskretnie. Musiał kiedyś jeździć wyczynowo, bo zwykły amator nie umiałby robić takich rzeczy na lodzie. Nie zauważyłam, kiedy zniknął mi z oczu.
Dwa dni później, znów był na lodowisku. Jeździł pięknie, jakby płynął. I mnie skoki wychodziły dziś nadzwyczaj dobrze. Widziałam, że mnie obserwował. W pewnym momencie, gdy podjechałam na ławkę odpocząć, pojawił się przy mnie.
– Dzień dobry. Nie przeszkadzam? – uśmiechał się mile i nie bardzo wiedział: usiąść koło mnie czy nie.
– Proszę – zrobiłam zapraszający gest – Nie, nie przeszkadza pan, broń Boże.
– Świetnie pani jeździ – zaczął.
– Nie – zaśmiałam się – to pan jeździ świetnie. Widać, że kiedyś trenował pan łyżwiarstwo wyczynowo.
– Stare dzieje – machnął ręką. – Napije się pani herbaty? Przyniosę z kawiarenki.
– Dziękuję. Z przyjemnością. Mam na imię Kasia – wyciągnęłam rękę.
– Maciej – serdecznie mnie uścisnął.
Spojrzał mi w oczy. Trochę spoważniał.
– Stało się coś? – spytałam.
– Nie…Tylko… – zmieszał się. – Kogoś mi pani przypomina. Bardzo.
Nagle mnie olśniło. Nie miałam pojęcia skąd, ale wiedziałam! To był Maciek, pierwsza miłość mamy.
– Przypominam panu Magdalenę – nagle usłyszałam własny głos. Nie wierzyłam, że to powiedziałam!
Milczał. Patrzył na mnie tak, jakby zobaczył ducha.
– Tak – wyjąkał w końcu. – Skąd pani wie?
– Chodźmy – pociągnęłam go lekko w kierunku kawiarenki. – Chyba powinniśmy porozmawiać.
Kolejną godzinę przesiedzieliśmy przy herbacie. I wiedziałam już wszystko. Maciej rozwiódł się cztery lata temu. Przeprowadził do naszego miasta, zamieszkał z synem, studentem. Była żona założyła nową rodzinę.
– Często myślałem o Magdalenie – opowiadał, gdy minął pierwszy szok. – Jak jej się ułożyło życie? Czy jest szczęśliwa. I czy jeździ jeszcze czasem na łyżwach?
Krótko opowiedziałam o nas. Napomknęłam o rozwodzie mamy, jej kiepskim nastroju.
– Bardzo chciałbym ją znów zobaczyć – wyrwało mu się.
– Spróbuję ją jakoś wyciągnąć – obiecałam, choć wiedziałam, że nie będzie to łatwe.
Pożegnaliśmy się serdecznie. Wymieniliśmy numery telefonów. Biegłam do domu jak na skrzydłach. Chciałam wykrzyczeć mamie, że spotkałam Maćka, jej dawną miłość. I w dodatku on znów jest wolny. To na pewno znak! Jednak z drugiej strony czułam, że nie powinnam jej tego od razu mówić. Że lepiej zaaranżować romantyczną i filmową niespodziankę. Jednak przez kolejny tydzień mama miała mnóstwo pracy w firmie, wracała wykończona. Nawet nie proponowałam wyjścia na lodowisko. W końcu wymyśliłam, że moje koleżanki, które lubią łyżwy, chciałyby wziąć lekcję u byłej wicemistrzyni Polski. A potem zapraszają ją na kolację. Mama uśmiechnęła się lekko.
– To bardzo miło z ich strony – powiedziała. – Ale ja już tak dawno nie ćwiczyłam, że nie wiem, czy cokolwiek jeszcze…
– Dasz radę – przerwałam jej. – A dziewczyny się przygotowały. Zamówiły stolik w restauracji. I są bardzo podekscytowane.
– To chyba muszę się jakoś specjalnie wyszykować, prawda? – mama bezwiednie rzuciła okiem w lustro i poprawiła grzywkę. – Może nawet do fryzjera pójdę? – zażartowała.
– Właśnie, właśnie – podchwyciłam radośnie. – Chcesz, umówię cię na jutro z panią Agatą?
– No, dobrze – mama westchnęła.
– Może faktycznie dobrze mi to zrobi? To kiedy ta lekcja?
– W sobotę. O osiemnastej. Nie wiesz nawet, jak się cieszę!
Trzeba przyznać, że pani Agata ma dobrą rękę. Mamie po wizycie w jej salonie piękności od razu ubyło przynajmniej kilka lat. Ubrała się na sportowo, w młodzieżową bluzę z kapturem i kożuszek. Nieźle się prezentowała. Figurę wciąż miała świetną, niczym nastolatka. Gdy dochodziłyśmy do lodowiska, serce biło mi jak oszalałe. Wcześniej ustaliłam z Maćkiem wszystkie szczegóły. Miał czekać w pobliżu kawiarni, z kwiatami. A stolik był już zamówiony. Mama weszła do środka, rozejrzała się uważnie i poprawiła na ramieniu torbę z łyżwami.
– No dobra – westchnęła głęboko. – Gdzie te twoje dziewczyny?
I wtedy właśnie go zobaczyła. Maciej wszedł do sali. W czarnej kamizelce i bordowym szaliku wyglądał jak dystyngowany angielski lord. W ręku trzymał imponujący bukiet czerwonych róż. Patrzyli na siebie długo, nie mówiąc ani słowa i nie wykonując żadnego ruchu. W końcu jednak Maciek zaczął iść w naszą stronę. Stanęli przed sobą.
– Magdalena... – powiedział cicho.
– Tyle lat.
Mama nic nie mówiła. Wzięła tylko do ręki bukiet i wtuliła w niego twarz.
– Stolik zamówiłem na dziewiętnastą trzydzieści – zaśmiał się w końcu Maciej. – Mamy więc czas, żeby potrenować.
Mama popatrzyła na mnie szczęśliwymi oczami.
– To znaczy, że… te koleżanki…
– Tak – weszłam jej w słowo – ściema.
– Na szczęście – objął ją lekko ramieniem. – Teraz mnie musisz udzielić kilku lekcji jazdy na łyżwach…