Prawdziwe historie - historie z życia wzięte

Prawdziwe historie fot. Fotolia
Niech on sobie biega, ćwiczy, jeździ na rowerze, byle mi dał spokój! A teraz jeszcze te narty...
/ 24.12.2012 06:59
Prawdziwe historie fot. Fotolia
Boże, jak ja się bałam! Stałam na tej piekielnie stromej górze i zastanawiałam się, jak zjechać na dół i się nie zabić. Serce podchodziło mi do gardła. Zamknęłam oczy i…

Jesień… – powiedział mój mąż takim tonem, jakby zamierzał napisać wiersz na ten temat.
– No… – mruknęłam mało zachęcająco, bo akurat liczyłam oczka w robótce i nie chciałam się pomylić.
– Wkrótce zima… – kontynuował Antek. – Trzeba coś z tym zrobić – zakończył zdecydowanie.
– Niby co? – zapytałam nieco podejrzliwie, bo na następstwo pór roku trudno coś poradzić.
– Musimy się przygotować – wyjaśnił – do zimy.
– Właśnie się przygotowuję, kochanie – odpowiedziałam. – Może tobie też zrobię sweter, co? Ciepły, z owczej wełny, byłby jak znalazł na mroźne wieczory…
– Żadnych swetrów! – uciął Antek.
– Wystarczy, że twoje już się nie mieszczą w żadnej szafie. Miałem na myśli coś innego. Chodzi mi o zaprawę.
– Zaprawę… – powtórzyłam i jednak zgubiłam oczko, bowiem to słowo nie wróżyło nic dobrego.

Mnie zaprawa kojarzyła się wyłącznie kulinarnie, a mojemu mężowi... – z wysiłkiem fizycznym. Kocham Antka. Wiedziałam, za kogo wychodzę: za rozsądnego, przebojowego faceta, dla którego sport był bardzo ważny. Ale miałam taką głupią nadzieję, że z czasem przynajmniej mnie odpuści… Póki byłam podlotkiem, jeździłam z nim na wyprawy górskie, podczas których plecak przygniatał mnie do ziemi, język zwisał mi do kolan, a po trzech dniach dostawałam odcisków. Póki byłam zakochaną smarkulą, udawałam, że lubię pływać i nawet moczyłam głowę, choć zawsze się bałam, że mi coś obrzydliwego wpłynie do ucha. Póki sił i zacięcia starczało, starałam się udawać – na miękkich nogach i z duszą na ramieniu – że umiem jeździć na wrotkach, a nawet na nartach. W nagrodę słyszałam, że do żadnej dyscypliny nie mam talentu, ale za to duch we mnie wielki. I co, miałam się przyznać, że robię to tylko dla niego? Za nic! Nigdy w życiu by mi nie uwierzył, że nie sprawia mi to najmniejszej przyjemności. Najmniejszej!
Jaka byłam naiwna, kiedy łudziłam się, że po ślubie trochę mu przejdzie…
Zaczął mnie urabiać, gdy jako świeżo upieczona matka, nie marzyłam o niczym innym poza spaniem.
– Trzeba trzymać formę, Anetko, żeby nie zdziadzieć. Sflaczałe mięśnie, sadełko to nie wina wieku, a lenistwa. Spójrz, jaka piękna sobota, a my co, siedzimy w domu. Trzeba się ruszać, Anetko! – przekonywał mnie mój mąż, kiedy właśnie biegałam między łazienką a balkonem, wieszając całą tonę pieluch i dziecięcych ubranek.
– Ależ ja się ruszam, zapewniam cię, ruszam się od rana do wieczora, nawet teraz, zobacz, jaka jestem ruchliwa, a jak skończę z praniem, poćwiczę prasowanie!
– Nie o taki ruch mi chodzi, skarbie, ale… – Antek przerwał, słusznie domyślając się, że jeszcze słowo, a każę mu potrenować samotne spanie na wycieraczce.
– Już dobrze, kochanie, tylko się nie denerwuj, wrócimy do tematu później, kiedy te hormony mleczne, pociążowe, czy jak to tam się nazywa, przestaną tak tobą miotać… Ale chyba nie masz nic przeciwko temu, żebym ja sobie pobiegał?

Nie miałam. Niech sobie biega, byle mnie do tego nie zmuszał. Ale w końcu, tak jak obiecał, wróciliśmy do tematu… Wracaliśmy do niego nawet często, ale okazałam się bardzo twórcza w wymyślaniu wykrętów. Niech pomyślę… Choroba morska wykluczyła wyprawy na jachcie, skrzywienie kręgosłupa załatwiło jazdę konną, słaba kostka podatna na skręcenia poradziła sobie z joggingiem, a od pływalni wymigałam się migreną, która niczym kac dopadała mnie zawsze po zbyt dużej dawce chloru. Jednak najbardziej niezawodnym wykrętem, zwłaszcza w kwestii czynnych wakacji, okazał się mój synek. Moje kochane maleństwo… Małe dziecko absolutnie się nie nadaje do tego, by ciągać je po górach, co mój rozsądny Antek zdawał się rozumieć, a ja miałam święty spokój. Do czasu...

W najkoszmarniejszych snach bym nie podejrzewała, że dziecko, które dawało mi idealny pretekst do zaniechania wszelkiego ruchu i wszelkiego sportu, kiedyś obróci się przeciwko własnej matce. Marcyś bowiem był nieodrodnym synem swego ojca. Od samego patrzenia na jego energiczny sposób bycia czułam się zmęczona. Co gorsza, Marcysiowi nie wystarczał fakt, że podziwiam jego wyczyny, siedząc sobie bezpiecznie na ławce. Od standardowych dziecinnych okrzyków: „mamo, patrz” uparcie przechodził do przerażających propozycji typu: „mama, ty też”. Skąd mu to przychodziło do głowy? Czego mu ci koledzy naopowiadali?! Że są mamy, które ze swoimi synami jeżdżą na rajdy rowerowe? Że są takie lizuski, które grają z nimi w nogę? Że są nawet takie fenomeny, które pływają kraulem i na dokładkę skaczą na główkę ze słupka?! No i co z tego? Ja jestem zwyczajną, normalną mamą, a nie żadnym fenomenem. Takie mamy też umieją kochać. Poza tym matkę ma się tylko jedną i nie należy wybrzydzać.
Wydawało mi się, że mój syn pogodził się w końcu z faktem, że jego mama nie umie skakać ani strzelać goli; tym bardziej że zawsze mógł liczyć na niezawodnego pod tym względem tatę.
Niemniej gdy Antek wyjechał ze swoim poetyckim tekstem o jesieni, mój synek, tknięty proroczym przeczuciem, natychmiast zjawił się w pokoju, przycupnął między nami i wyglądało, że nie zamierza uronić ani słowa z naszej rozmowy.
– Ty nawet nie wiesz, jaka kiedyś z twojej mamy była sportsmenka – powiedział do niego z uśmiechem mój mąż. – Przez lata trochę się odzwyczaiła, no wiesz, praca, dom, poza tym musiała się opiekować tobą, byłeś za mały, żeby…
– Ale teraz już jestem duży – stwierdziło czujnie moje ośmioletnie dziecko, co miało znaczyć, że jest niemal dorosły i nie potrzebuje dłużej matczynej opieki.
– Właśnie... – mruknął Antek i spojrzał na mnie.

Serce we mnie zamarło. Co on kombinuje? Czy to możliwe, że przez tyle lat się nie domyślił, że nie ma we mnie ani grama sportowego ducha, że jestem ciepłą, miłą kobietką, która lubi siedzieć w domu i robić na drutach kilometrowe szale, zamiast brać udział w wielokilometrowych wyścigach? Czy to możliwe, żeby mój inteligentny mąż był taki ślepy?
– A wiesz, Marcel, jaki sport twoja mama lubiła najbardziej? – podjął Antek.
Ponownie zamarłam w oczekiwaniu na odpowiedź. Cóż ja takiego mogłam lubić? Siad prosty na ławce, zawody w leżeniu plackiem na plaży…?

– Narty! – oświadczył triumfalnie mój mąż, a syn popatrzył na mnie z niedowierzaniem. – Pamiętasz, kochanie, kiedyś cię o to zapytałem, trudno ci się było zdecydować, ale w końcu wybrałaś narciarstwo.
Nie mogłam się zdecydować? A pewnie! Przez pięć długich minut zastanawiałam się w popłochu, jaki tu sport wybrać. Który będzie dla mnie najbezpieczniejszy, to znaczy najbardziej niemożliwy do uprawiana. Dlatego wybrałam narty. Po pierwsze, na nartach jeździ się tylko zimą; po drugie, w Polsce porządne zimy stają się coraz rzadsze; po trzecie, w mojej rodzinnej Wielkopolsce górek jest jak na lekarstwo, a wyciągów dla narciarzy nie ma wcale.
Niestety, kiedy dokonywałam owego sprytnego wyboru, nie miałam pojęcia, że w moim ukochanym Poznaniu wkrótce powstanie coś tak absurdalnego i przerażającego jak sztuczny stok narciarski!
– Czy to nie cudownie – zachwycał się tymczasem Antek – że wcale nie musimy wyjeżdżać z Poznania, żeby potrenować, zanim wybierzemy się w ferie w góry…
– A wybierzemy się? – jęknęłam.
– No jasne! Więc wystarczy pół godziny samochodem i już jesteśmy na Malta-Ski. No i Marcyś jest już na tyle duży, że też chętnie spróbuje narciarstwa…
– Spróbuję! – podskakiwał Marceli.
– Oj, już mi się, Anetko, nie wymigasz.

Mój mąż dzielił się zimowymi wspomnieniami z moim synem, a ja zastanawiałam się, jakby tu się wykręcić. Zaczęłam na wszelki wypadek pociągać nosem. Ale słowa „oj, chyba grypa mnie bierze”, zamarły mi na ustach, gdy mój syn spojrzał na mnie z podziwem i zapytał:
– Mamo, naprawdę zjeżdżałaś z prawdziwej nartostrady?! Tata mówił, że nie mógł cię dogonić…
– Taaak… – potwierdziłam, ale już nie dodałam, że nie mógł mnie dogonić, bo nie wiedziałam, jak się hamuje.

Niemniej syn patrzył na mnie z podziwem, co mu się do tej pory nie zdarzało, a mąż z dziwną tęsknotą. No i załatwili mnie. Zwyczajnie nie chciałam… nie mogłam ich zawieść.
Następnego dnia został mi przedstawiony plan zaprawy fizycznej na ten sezon. Na początek kazali mi zrezygnować z windy. Doskonały podobno trening dla mięśni nóg. Jak doskonały, przekonałam się niebawem. Moje mięśnie krzyczały tak głośno, że Antek musiał je wieczorami rozmasowywać. W listopadzie przyszła kolej na suchą zaprawę ze sprzętem. Antek przytargał z piwnicy moje stare buty narciarskie i zalecił mi w nich chodzić po domu przynajmniej pół godziny dziennie. Potem przypięli mi narty i kazali trenować siadanie i wstawanie z dywanu – to na wypadek wywrotki na stoku. Obraziłam się na Marcela, kiedy za każdym razem, kiedy nie mogłam podnieść tyłka z podłogi, pokładał się ze śmiechu. Chyba nie muszę dodawać, że on od razu radził sobie wspaniale i już nie mógł się doczekać próby generalnej na stoku.
Grudzień przywitał nas temperaturą siedem poniżej zera, która mimo moich zaklęć utrzymała się przez tydzień. Już nic nie mogło mnie wybawić od totalnej klapy na stoku. Powiedziałam: „okej, byle nie w weekend, kiedy nad Maltę ściąga tłum ludzi żądnych krwi i sensacji”. Padło na piątkowe popołudnie.

Pierwszy obciach zaliczyłam przy wyciągu. Jak można się było spodziewać, mój mąż nie miał problemów z przypomnieniem sobie, że był świetnym narciarzem. Mój syn wspomagany tylko trochę przez Antka też bez problemu wjechał do połowy stoku – bo postanowili zacząć skromnie. Natomiast ja przez upokarzający kwadrans nie mogłam dotrzeć wyżej niż do pierwszego słupa. W końcu pomógł mi jakiś litościwy narciarz – niemalże leżąc na nim, dojechałam na górę. Natychmiast zapragnęłam zdjąć narty i zejść na dół piechotą.
Wtedy zobaczyłam syna, który machał do mnie z dołu i patrzył! Ta góra nie mogła być zbyt wysoka. Zdaniem Antka była wręcz nudna. Za to wedle mojej skromnej opinii była piekielnie stroma.
– Raz kozie śmierć – westchnęłam.
Przybrałam pozycję sedesową – kolana do przodu, tyłek do tyłu i... zjechałam! Mówią, że głupi ma szczęście, i mają rację. Chyba tylko cudem się nie zabiłam. Widząc zbliżającą się w błyskawicznym tempie bandę, instynktownie rozsunęłam narty i wyhamowałam skrętem oraz klasycznym pługiem. Mało szpagatu przy tym nie zrobiłam! Mój syn, uśmiechnięty od ucha do ucha, stwierdził:
– Tata mi każe przez cały czas pługiem jechać i skręty robić, ale twój sposób podoba mi się bardziej!
Nieprawdopodobne, ale niespodziewanie urosłam w oczach mojego syna bardziej niż Antek! Warto się było męczyć. Choćby dlatego tego jednego błysku dumy w spojrzeniu Marcela, kiedy uważał, że jego mama jest najfajniejsza na świecie.
Co do wyprawy w góry – może nie będzie tak źle? A jak będzie, najwyżej sobie nogę zwichnę, w tej słabszej kostce. Wypadki przecież chodzą po ludziach.

Redakcja poleca

REKLAMA