Z życia wzięte - prawdziwe historie i opowiadania

Z życia wzięte fot. Fotolia
Moja historia jest przykładem tego, że kombinatorzy źle kończą, a uczciwi ludzie mogą liczyć na uśmiech losu.
/ 09.10.2013 06:58
Z życia wzięte fot. Fotolia
Lubię swoje osiedle o poranku, bo zanim wszyscy ruszą do pracy, panuje tutaj taka błoga cisza… W alejkach między starymi blokami, przy których rosną drzewa, nie ma jeszcze żywego ducha.

Dopiłem ostatni łyk kawy i złapałem dwie ciężkie torby z laptopami – swoim i mojej dziewczyny. Ola kilka minut temu poszła na parking po samochód. Dwa lata namawiałem ją, żeby zrobiła prawo jazdy, a ona strasznie się przed tym wzbraniała. Kiedy w końcu udało mi się ją przekonać i Ola miesiąc temu odebrała swoje prawko – wprost dostała hopla na punkcie samochodu!

Na razie uznaliśmy, że jedno auto nam wystarczy, bo i tak jeździmy do pracy w tym samym kierunku. Ola wykorzystywała więc każdą okazję, aby poprowadzić mojego opla. Nawet na tak krótkim dystansie jak droga z parkingu pod blok. Właśnie miałem schodzić na dół, bo powinna już chyba stać pod domem, kiedy zadzwoniła moja komórka.
– Kochanie, strasznie cię przepraszam, ale uszkodziłam samochód! – usłyszałem zdenerwowany głos mojej dziewczyny. – Parkowałam pod blokiem i nie zmieściłam się między tymi, co tu stoją…
– A co z nimi? – spytałem od razu.
– Jedno też jest uszkodzone… – przyznała się Ola drżącym głosem. – Ale nikt tego nie widział – dodała skwapliwie.
– Stój i się stamtąd nie ruszaj– nakazałem jej szybko, żeby przypadkiem nie przyszło jej do głowy uciekać. – Wezmę tę stłuczkę na siebie, nie ma sprawy.

Minutę później byłem przy Oli. Cała się trzęsła, powtarzając, że straszne mnie przeprasza, ale nie wie, jak to się stało. I że chyba nie nadaje się na kierowcę. Chwyciłem ją za ramiona, żeby się uspokoiła, i spojrzałem jej w oczy.
– Oleńko, takie rzeczy zdarzają się każdemu. Czasem nawet po latach jeżdżenia. Musisz być na to przygotowana. Spróbuj tak bardzo się nie przejmować dobrze? – mówiłem do niej głosem łagodnym jak do dziecka, a ona skinęła głową i poczułem, jak się nieco rozluźnia.
– A teraz musimy odnaleźć kierowcę tego forda i powiedzieć mu o uszkodzeniu – oznajmiłem Oli.

Normalnie bym zostawił za wycieraczką kartkę z numerem mojego telefonu i pojechał do pracy, ale znałem z widzenia człowieka, który jeździł tym wozem. Miał wielkiego wilczura; często mijałem go, kiedy biegałem wieczorami, a on wychodził z psem na spacer. Pamiętałem blok i klatkę, w której mieszkał, dlatego o uszkodzonym lakierze postanowiłem poinformować go osobiście.
– Narzeczona jechała moim autem, więc biorę odpowiedzialność na siebie – zapewniłem go, zostawiając swoje dane osobowe i numer ubezpieczenia OC.
Zdziwił się, widząc mnie na swoim progu przed siódmą rano, lecz gdy usłyszał, o co chodzi, gorąco mi podziękował.
– Rzadko się zdarza w dzisiejszych czasach, żeby ktoś przyznał się do uszkodzenia cudzego auta na parkingu, na którym nie ma monitoringu – stwierdził.
– To prawda! – pokiwałem głową nad zdziczeniem dzisiejszych kierowców.
Ja sam doświadczyłem tego niedawno przed marketem: ktoś stłukł mi lusterko i uciekł. Nie udało się zidentyfikować sprawcy, bo podobno stałem w „martwym punkcie”, którego nie obejmują kamery.
Załatwienie całej sprawy z sąsiadem zajęło mi pół godziny. Z tego powodu spóźniłem się do pracy. Kiedy jechałem do biura, wiedziałem już, że będę miał kłopoty. Mój szef bowiem jest dość dziwnym i humorzastym człowiekiem.
– Stłuczka na parkingu? I w dodatku to nie ty wjechałeś komuś w auto, a mimo to poszedłeś szukać jego właściciela? – popatrzył na mnie, jakbym urwał się z choinki. – Zwariowałeś? Jak nie ma monitoringu, to się po prostu odjeżdża!
– Na to są paragrafy! – zauważyłem.
– Słucham? – wbił we mnie wściekłe spojrzenie, że śmiałem mu się postawić.
– Prawo ściga osoby, które uciekną z miejsca zdarzenia – wyjaśniłem.

Sapnął wkurzony i rzucił:
– Na drugi raz wymyśl coś lepszego na usprawiedliwienie. Zostaniesz po pracy i odrobisz tę godzinę!
Nawet już nie dyskutowałem, że chodzi nie o godzinę, a tylko o pół… Położyłem uszy po sobie. Cóż, uznał mnie za frajera i ja go nie przekonam, że się myli. Nie pierwszy raz mieliśmy różne zdanie na jakiś temat i… właściwie to od jakiegoś czasu zastanawiałem się nad zmianą pracy, bo to, że nie pałamy do siebie sympatią, stało się aż nadto widoczne. Wstrzymywałem się jednak, bo wiadomo, jaka jest sytuacja na rynku. Lecz wkrótce decyzja została podjęta za mnie.

Jakieś dwa miesiące później nie przedłużono ze mną umowy, czego się mimo wszystko nie spodziewałem. Przecież pracowałem naprawdę dobrze i miałem doskonałe wyniki. A co mają sympatie czy antypatie do wykonywanych obowiązków?
– Za często się spóźniasz do pracy – stwierdził szef, kiedy poszedłem zapytać go o powody jego decyzji.
Postanowiłem, że zniosę to po męsku i nie będę błagał o jeszcze jedną szansę. Zresztą, i tak bym jej pewnie nie dostał. „Wszędzie potrzebują handlowców z doświadczeniem – myślałem, przeglądając ogłoszenia o pracę. – Coś znajdę”. Niestety, mimo że w internecie aż roi się od ogłoszeń, większość z nich jest do niczego. W mojej branży szukają głównie naiwniaków do pracy w telemarketingu za grosze albo za głodową prowizję plus premię zależną od szefa. Byłem za stary, żeby się nabrać na takie rzeczy…

Czas mijał, trzeba było z czegoś żyć i płacić za wynajem mieszkania, a pieniądze na moim koncie topniały szybciej niż śnieg w słoneczny marcowy dzień. Byłem coraz bardziej zniechęcony tą sytuacją, popadałem w przygnębienie. Zacząłem nawet zaniedbywać bieganie. I właśnie z tego powodu zaczepił mnie pewnego razu sąsiad od porysowanego forda.
– Dawno pana nie widziałem – zagadnął. – Czasu brak na bieganie?
– Czasu to ja teraz mam aż nadto! – odparłem szczerze, po czym w kilku słowach opowiedziałem mu o problemach ze znalezieniem pracy.

Sam nie wiem, dlaczego nagle się tak otworzyłem. Chyba po prostu musiała wylać się ze mnie cała gorycz. Pan Jurek wysłuchał mnie, pokiwał głową. Uznałem, że na tym się skończy. Tymczasem kilka dni później wpadł do mnie z wizytą.
– Podzwoniłem trochę po znajomych, powiedziałem, że mam takiego naprawdę uczciwego faceta do polecenia i coś znalazłem. Może spodoba się panu ta oferta… – stwierdził i wręczył mi kartkę z nazwiskiem i numerem telefonu. – To kontakt do mojego kolegi, który jest dyrektorem handlowym w pewnej firmie. Proszę się w rozmowie powołać na mnie.
Przyznam, opadła mi szczęka, bo o ile się zorientowałem, była to jedna z większych firm handlowych w województwie! Posada, jaką mi zaproponowali na początku, była wprawdzie mniej płatna niż ta moja poprzednia, ale zapowiedzieli mi wyraźnie, że jeśli się sprawdzę, szybko czeka mnie awans i podwyżka. I mój nowy szef słowa dotrzymał!

Pracuję w tej firmie już od dwóch lat i powoli pnę się coraz wyżej. Dzięki mojej pracy radzimy sobie z Olą całkiem nieźle i w tym roku planujemy wyprawić wesele. Za każdym razem, jak widzę pana Jurka na spacerze z psem, mam ochotę mu dziękować za pomoc. On jednak twierdzi, że to ja wyświadczyłem jemu przysługę, bo mógł z czystym sumieniem polecić mnie koledze. Wszak uczciwych ludzi jest jak na lekarstwo. A co do mojego byłego szefa… Przypadkiem poznałem prawdziwy powód mojego zwolnienia i jego złości. Otóż kilka dni po tym jak mi się tak wymądrzał, że powinienem był uciec z miejsca stłuczki i nie przyznawać się do uszkodzenia samochodu, jego syn wyciął właśnie taki numer! Ktoś go jednak przyuważył, podkablował na policję i…

Chłopak nie tylko musiał z własnych pieniędzy zapłacić za naprawę auta, bo w razie ucieczki sprawcy przestaje działać jego OC, ale miał także sprawę w sądzie z art. 288 Kodeksu karnego, który w punkcie pierwszym mówi: „Kto cudzą rzecz niszczy, uszkadza lub czyni niezdatną do użytku, podlega karze pozbawienia wolności od 3 miesięcy do lat 5”. Dostał wprawdzie wyrok w zawiasach, bo wcześniej był niekarany, jednak mam nadzieję, że i on, i jego ojciec zapamiętają sobie raz na zawsze, że ucieczka nie popłaca, a uczciwość – zawsze!

Mirek

Redakcja poleca

REKLAMA