Z życia wzięte - prawdziwe historie i opowiadania

Z życia wzięte fot. Fotolia
Jestem patologiem, pomagam policji w ustalaniu przyczyn zgonu ludzi, którzy stracili życie w niejasnych okolicznościach. Moja praca dopadła mnie nawet na urlopie…
/ 22.08.2013 06:57
Z życia wzięte fot. Fotolia
Wszystko wydarzyło się błyskawicznie. Był wczesny letni poranek, siedziałem na pomoście i łapałem ryby. Już z daleka widziałem oba nadpływające dwuosobowe kajaki; najpierw czerwony, potem niebieski. Wyłoniły się zza wyspy na jeziorze, płynąc wzdłuż jej linii brzegowej, jakieś dwieście metrów ode mnie.

Wiał dość mocny wiatr, który chybotał kajakami. Pomyślałem nawet, że chwila nieuwagi może je kosztować wywrotkę. I tak na wszelki wypadek, jakby tknięty przeczuciem, bacznie je obserwowałem. Wtedy żona – wychylając się przez okno z domku, który wynajmowaliśmy – coś do mnie krzyknęła. Nie usłyszałem, o co jej chodzi, więc zrobiłem krok w stronę brzegu. Dopiero wtedy zrozumiałem, że woła mnie na śniadanie.

Zniecierpliwiony machnąłem ręką, co miało znaczyć: „Nie zawracaj mi głowy, przyjdę później, bo ryby biorą”. Żeby nie być gołosłownym, schyliłem się i wyjąłem z wody siatkę ze złowionymi tego ranka sztukami. Dokładnie w tej samej chwili usłyszałem krzyki o pomoc. Rzuciłem się biegiem na koniec pomostu i zobaczyłem, że czerwony kajak jest wywrócony, a młodzi chłopcy z niebieskiego próbują wyłowić z wody jednego z kolegów. Drugiej osoby z czerwonego kajaka nie byłem w stanie dostrzec. Zerwałem z siebie koszulę, zrzuciłem spodnie i wskoczyłem do wody.

Zanim do nich dopłynąłem, pierwszy rozbitek był już przewieszony przez niebieski kajak, a jego koledzy nadal nurkowali. Jednak po chwili jeden zaczął się topić, a drugi musiał go ratować. Gdy tylko udało mi się do nich dotrzeć, kazałem im się złapać kajaka i jakoś próbować dobić do brzegu. A sam zanurkowałem w poszukiwaniu czwartego chłopaka. Woda była niemalże przezroczysta, dlatego od razu udało mi się zobaczyć młodego kajakarza leżącego na samym dnie. Wyciągnąłem go jak najszybciej na powierzchnię i dociągnąłem nieprzytomnego do brzegu. Jego koledzy już tam byli. Stali jak sparaliżowani i przyglądali się, jak go reanimowałem.
– Nie żyje… – wydyszałem w końcu i bezradny usiadłem obok nich.
– Boże, co teraz będzie?! – jęknął ten, który płynął z obecnym topielcem.

Wkrótce potem, z drugiego brzegu, na którym były liczne ośrodki wypoczynkowe, nadpłynęli ludzie, którzy zajęli się chłopcami. Pomogli im zebrać rzeczy, zabrali do łódek, przeholowali kajaki na stały ląd. Ja zostałem przy topielcu i czekałem na przybycie policji, która pojawiła się niecałą godzinę po zdarzeniu. Policjanci rutynowo przesłuchiwali wszystkich świadków zdarzenia. Czyli kajakarzy i mnie, bo poza nami nikt niczego nie widział. Ja byłem ostatni. Dlatego zapytałem rozmawiającego ze mną aspiranta Subotę:
– I co pan o tym myśli?
– Jak to co? – spojrzał na mnie zdziwiony. – Nieszczęśliwy wypadek.
– A ja myślę, że morderstwo.
– Słucham?! – Subota wybałuszył na mnie oczy. – Kim pan w ogóle jest?!
– W tej chwili urlopowiczem.

Policjant westchnął ciężko i wywrócił oczami. Chyba go irytowałem.
– To akurat wiem. Ale chyba nie policjantem, w każdym razie nic takiego mi nie wiadomo… – mruknął, patrząc na mnie mocno zdegustowanym wzrokiem.
– Policjantem nie – przyznałem. – Za to patologiem. I jestem prawie pewien, że ktoś pomógł temu dzieciakowi się utopić.
– A dlaczego pan tak twierdzi?
– Nie umiem powiedzieć – mruknąłem, drapiąc się po głowie. – Coś mi tu nie pasuje. Ten dzieciak powinien był przeżyć.
– A ja myślę, że odezwał się w panu lekarz, który nie uratował chorego, i teraz szuka winnych – dogryzł mi złośliwie.
– Pan zapomina, komisarzu, kim jest patolog – odparłem najspokojniej na świecie. – Ja nie ratuję życia, tylko szukam przyczyn śmierci. I tak jest teraz. Mógłbym być obecny przy sekcji zwłok?
Aspirant Subota tylko wzruszył ramionami na znak, że wszystko mu jedno.
Innego zdania była moja żona. Wściekła się, że nawet na urlopie nie potrafiłem zapomnieć o swojej pracy… A ona, jak podkreśliła, miała dość słuchania o nieboszczykach i chociaż podczas wakacji chciałaby wreszcie odpocząć!
Kiedy przyjechałem do kostnicy, okazało się, że jeden miejscowy patolog jest chory, a drugi na urlopie. Musiałem więc sam, przy asyście aspiranta Suboty, przeprowadzać sekcję. Niestety, nie udało mi się znaleźć niczego niepokojącego poza niedużym siniakiem w okolicach prawej łopatki. Ale takie siniaki ma przecież wiele osób, trudno to uznać za jakikolwiek dowód na popełnienie morderstwa.
– I co, nadal się pan upiera, że ta śmierć nie była naturalna? – zapytał Subota.
– Ja się nie upieram. Mnie się tak po prostu wydaje. Zawodowa intuicja.

Aspirant popatrzył na mnie tak pobłażliwym wzrokiem, jakby miał mi za chwilę oznajmić, że naoglądałem się za dużo kryminałów. Lecz ostatecznie stwierdził tylko, że jestem przesadnie podejrzliwy. Puściłem tę uwagę mimo uszu, bo, jak zauważyłem, miejscowi policjanci nie czują się w takich sytuacjach najlepiej. Niezbyt często mają okazję być przy sekcji zwłok...
– Może wyjdziemy i porozmawiamy na zewnątrz? – zaproponowałem.
– Nie, możemy rozmawiać tu – oświadczył stanowczo. – Wiem, pan ma ogromne doświadczenie zawodowe. Ale ja nie mogę prowadzić śledztwa jedynie w oparciu o pana intuicję. Wszystko wskazuje na to, że był to zwykły wypadek, pech. Sam pan przecież widział tę całą sytuację.

Zamyśliłem się.
– Wydaje mi się podejrzane, że płynęli bez kapoków... – mruknąłem po chwili.
– Ot, zwykła młodzieńcza brawura! – aspirant tylko wzruszył ramionami.
– … albo wiara we własne umiejętności pływackie. Tylko gdy przychodzi z nich skorzystać, wszyscy zachowują się tak, jakby ledwo pływali. A denat…
– Mariusz Ozimek. Tak się nazywał.
– A sam Mariusz już leży na dnie, jakby utonął w ciągu sekundy. To dosyć dziwne. Kiedy człowiek się topi, zwykle wypływa raz czy dwa na powierzchnię. Tam nie było specjalnie głęboko, ledwie trzy metry. Powinien choć raz odbić się od dna.
– Dowody, panie doktorze, dowody! – aspirant tylko pokręcił głową.
– Nie jestem policjantem, nie znam się na zbieraniu dowodów – westchnąłem.
– A ja nie jestem sadystą i nie będę posądzał jakichś gówniarzy na podstawie pana przeczuć! – zezłościł się policjant. – Tak naprawdę powinienem im dać jakiegoś psychologa do opieki, ale wakacje, urlopy, nie mam nikogo. Chłopcy twierdzą, że spokojnie sobie płynęli i ich kajak nagle się przewrócił. Ozimek płynął z tyłu w drugim kajaku, więc żaden z nich nie widział dokładnie, co się stało.

Wyszliśmy z kostnicy na korytarz. Subota chyba od razu poczuł się lepiej, bo zwrócił się do mnie łagodniejszym tonem.
– Chłopaki będą dzisiaj nocować w tym samym ośrodku co pan, jutro mają po nich przyjechać rodzice. Jeśli znalazłby pan jakiś dowód czy choćby cień dowodu ich winy, to proszę, oto mój telefon – powiedział i podał mi swoją wizytówkę.

Zapewne powinienem sobie tę sprawę odpuścić. Przecież skoro policja uznała cały incydent za wypadek, dlaczego miałbym się zajmować udowadnianiem czegoś innego? W końcu to, teoretycznie, nie była moja sprawa. A jednak czułem się w pewien sposób winny śmierci tego chłopaka. Gdybym nie chciał się koniecznie pochwalić żonie połowem i nie schyliłbym się po siatkę z rybami, pewnie wcześniej bym zobaczył wypadek, dopłynąłbym tam szybciej
i udałoby mi się uratować dzieciaka… Gdy tak o tym myślałem, przypomniały mi się twarze pozostałych chłopców w chwili, gdy reanimowałem ich kolegę. Były przerażone, to normalne. Pytanie tylko – dlaczego? Czy bali się, że Mariusz umrze, czy raczej tego, że…przeżyje? Gdy to się nie stało i przerwałem próby ratowania życia, odetchnęli z ulgą. Tak właśnie było. Dałbym sobie rękę uciąć!

Wieczorem, mimo protestów żony, poszedłem na pomost łowić ryby. Obserwowałem kątem oka, jak zachowywali się koledzy topielca. Rozbili dwa namioty nieopodal brzegu. Wyciągnięte na trawę kajaki leżały nad wodą niedaleko namiotów. Chłopcy byli przybici. Właściwie się do siebie nie odzywali, ale i tak wyczuwałem w ich wzajemnych relacjach wrogość czy raczej wiszącą w powietrzu agresję. Najbardziej apatyczny wydawał się ten uratowany. Siedział przed swoim namiotem i nie ruszał się. Dwóch pozostałych zajmowało się znoszeniem drzewa na ognisko i wyciąganiem rzeczy z plecaków, które znajdowały się w niebieskim kajaku.
I wtedy nagle zrozumiałem, co mi właściwie w tym wszystkim nie pasowało. Przecież pamiętałem wyraźnie – niebieski kajak płynął jako drugi! Jego pasażerowie musieli więc widzieć, co się stało z pierwszym kajakiem… Kłamali, mówiąc, że spokojnie sobie płynęli! W ciągu tych kilkunastu sekund, gdy ich nie widziałem, na wodzie musiało coś się stać. Złożyłem wędki i podszedłem do nich.
– Jak się trzymacie? – spytałem.
– Co takiego? – zdziwili się, jakby mnie wcale nie poznawali. – A, to pan.

Chwilę z nimi porozmawiałem. Nie traktowali mnie wrogo, bo nie przypuszczali, że o cokolwiek ich podejrzewam. Brali mnie zapewne za miłego faceta, który chce ich po prostu podnieść na duchu, pocieszyć. Nie otworzyli się jednak przede mną, choć chyba mieli na to ochotę. Szczególnie Grzesiek, ten uratowany. On nosił w sobie jakąś ukrytą pretensję do dwójki pozostałych. Adam i Rafał patrzyli na niego z niechęcią. Do siebie zresztą też nie odnosili się przyjaźnie. To była dosyć ciekawa obserwacja, jednak nie na tyle znacząca, żeby zadzwonić do aspiranta Suboty. Nie mogłem jednak zapytać ich wprost o to, co się stało, ani też siedzieć z nimi w nieskończoność, licząc, że powiedzą coś istotnego. Już miałem odejść, gdy chłopcy zaczęli przyciągać kajaki bliżej swoich namiotów. Wtedy zauważyłem, że mają tylko trzy pary wioseł. Te należące do denata przypłynęły do brzegu same, pamiętam to dokładnie. Brakowało więc czyichś wioseł.

Pożegnałem się z chłopcami i przeszedłem się po kilku śmietnikach okolicznych ośrodków. W jednym z nich znalazłem wiosło ze złamanym piórem. Pół godziny później stał obok mnie aspirant Subota, który przyjechał wraz z jakimś posterunkowym. Przyglądał się przez chwilę mojemu znalezisku, po czym powiedział:
– Mogło się po prostu złamać.
– Wtedy wyrzuciliby je do pierwszego z brzegu śmietnika, a nie fatygowali się tak daleko, nie sądzi pan? – stwierdziłem.
– Gdyby chcieli je ukryć, po prostu wyrzuciliby je gdzieś w trawę albo do wody – aspirant wzruszył ramionami.
– Wyrzucone wiosło budzi podejrzenia. A leżące w śmietniku ośrodka, gdzie można wypożyczyć kajaki, już nie.

Subota skinął na posterunkowego, który, zaopatrzony w gumowe rękawiczki i wielki plastikowy worek, zajął się wiosłem. Aspirant milczał przez dłuższą chwilę, wpatrując się gdzieś w dal, jakby nad czymś rozmyślał, po czym rzekł:
– Zdaje pan sobie sprawę, że to nadal zdecydowanie za mało. Prokurator nie podpisze mi nawet nakazu zatrzymania.
– Ale przesłuchać ich pan może.
– No, mogę. Jutro rano – westchnął.
– Jutro może być za późno.
– Dlaczego? – zdziwił się.
– Moim zdaniem chłopcy nie działali z premedytacją. Wciąż są w szoku po tym, co się stało. Do jutra jednak mogą ochłonąć. I będzie nam trudniej ich złamać – wyjaśniłem policjantom. – Teraz są zmęczeni, przerażeni. Dlatego proszę posłać do nich dwóch funkcjonariuszy. Jeden niech zostanie przy ich rzeczach, a drugi niech przywiezie ich na posterunek.

Subota nie był zachwycony tym pomysłem, ale chyba przekonałem go, że coś jest nie tak w tej sprawie. Dlatego zdecydował się mnie posłuchać. Pojechałem z nim na komendę i tam na nich czekaliśmy.
– Jak już przyjadą, niech pan ich umieści w trzech oddzielnych pomieszczeniach – zaproponowałem. – I niech pan poczeka przynajmniej z godzinę.
– Po co? – Subota był zdezorientowany.
– Żeby ten, od którego pan zacznie przesłuchanie, pomyślał, że jest kolejnym przesłuchiwanym. A być może ostatnim.
– A od kogo zacząć?
– Od tego, który pierwszy zacznie się domagać wypuszczenia na wolność...
Pan na pewno jest patologiem? – Subota przyjrzał mi się uważnie.
– Powiedzmy, że psychologia była na studiach jednym z moich ulubionych przedmiotów. Dlatego podpowiem panu, jak i o co ich pytać. Sam nie mogę tego zrobić z racji mojego stanowiska.
Subota chyba w końcu się do mnie przekonał, bo nie wspominał już o „jakichś tam przeczuciach” i mojej „zbyt dużej podejrzliwości”. Za to postąpił zgodnie z moją sugestią – zgarnął chłopaków i rozmieścił ich w trzech różnych pomieszczeniach. Widziałem ich przez uchylone drzwi gabinetu. Byli porządnie przestraszeni i pomyślałem, że pewnie nie trzeba będzie czekać nawet tej godziny. Miałem rację. Pierwszy złamał się Grzesiek. Chciał koniecznie zadzwonić do rodziców.

Subota zaprosił go do pokoju przesłuchań. Ja siedziałem obok i spokojnie czytałem gazetę, udając, że zupełnie mnie nie interesuje, o czym rozmawiają. Mimo to Grzesiek od razu zwrócił na mnie uwagę i wciąż patrzył w moją stronę zamiast na przesłuchującego go policjanta.
– To jak, powiesz, co się tak naprawdę stało na tym kajaku? – pytał aspirant.
– Przecież już mówiłem, kajak się nagle gibnął i obaj wpadliśmy do wody.
– A wiosło złamało się pewnie od uderzenia o wodę, co? – Subota wstał i z groźną miną wyjął z kąta dowód.
– To nie nasze – zarzekał się młody, ale zbladł przy tym, a na czoło wystąpił mu pot, co nie uszło mojej uwadze.
– Uparciuch z ciebie! – prychnął funkcjonariusz. – Na twoje nieszczęście koledzy są bardziej rozmowni i powiedzieli mi już co nieco. A ponieważ jesteś pełnoletni, to raczej na studia już nie pójdziesz. Chyba że po czterdziestce…
– Ale ja nic nie zrobiłem! – jęknął.
– Koledzy twierdzą co innego.
– Kłamią! – wykrzyknął w panice. – To nie ja uderzyłem Mariusza tym wiosłem!

Nachyliłem się do ucha Suboty i coś mu szepnąłem. On pokiwał głową i zwrócił się do przesłuchiwanego:
– Ale to pewnie ty przytrzymałeś mu głowę pod wodą, co? Stąd ten brakujący guzik w twojej koszuli. Pewnie ci go oberwał, jak się bronił. Tak było, prawda?
– Nie, nie… – chłopak prawie płakał. – My nie chcieliśmy… On nam groził! – znów na mnie spojrzał. – Kim pan jest?!
– Nie jesteś tu od zadawania pytań, tylko od udzielania odpowiedzi – warknął na niego Subota, a ja ponownie szepnąłem mu coś na ucho. – To jak będzie? Opowiesz nam od początku do końca, jak było, czy chcesz odpowiadać za kolegów?

Po godzinie wiedzieliśmy już właściwie wszystko. Dobrze wyczułem niechęć pomiędzy tymi chłopcami. Podczas przesłuchań widać było, że każdy z nich tak naprawdę obwinia innych o to, co się stało, uważając siebie za niewinnego. Składając kolejne zeznania, oczerniali się nawzajem. Poprzedniego dnia chłopcy postanowili się „wyluzować” i zapalić sobie trawkę, której zapas miał ze sobą Adam. Mariusz się opierał, nie chciał, ale go wyśmiali, bo przecież jak chce być fajnym gościem, to powinien przynajmniej spróbować.

W końcu więc młody się złamał, zapalił i, jak mówili koledzy, „złapał niezłą fazę”. Był radosny, śmiał się i nie przejmował niczym. Tyle że po paru godzinach faza przerodziła się w moralnego kaca. Zaczął w kółko powtarzać, że postąpił niewłaściwie i musi się do wszystkiego przyznać rodzicom. Obiecał im przecież nigdy nie próbować narkotyków i nie dotrzymał słowa. Byli akurat na środku jeziora, a Mariusz chciał wracać do brzegu i natychmiast dzwonić do starych. Chłopcy przestraszyli się, bo w końcu oni sami też palili. Zaczęli więc przekonywać kolegę, potem prosić go, a potem mu grozić. Wreszcie, kiedy nic nie skutkowało, Adam uderzył go ze złości wiosłem tak, że kajak się przewrócił. Pewnie tego nie chciał, pomógł w tym wiatr i falka. Ale kiedy Mariusz zaczął wzywać pomocy, wszyscy trzej dostali małpiego rozumu. Grześ prawdopodobnie przytrzymał mu głowę pod wodą, żeby ten zamilkł, być może swoje dołożył też Rafał. Mariusz zachłysnął się wodą i poszedł na dno.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że żaden z chłopców nie miał poczucia winy. A za najbardziej winnego uznali samego Mariusza. Najdobitniej wyraził to przesłuchiwany na końcu Adam.
– Cholerny kapuś! – prychnął. – Nie braliśmy żadnych narkotyków. Tylko trawkę. Już fajki i wóda są bardziej szkodliwe.
– Tak uważasz? – zapytał Subota.
– No pewnie, przecież wszyscy to wiedzą. Ale ten głupi gnojek…
– Ten gnojek nie żyje! – wszedł mu ostro w słowo policjant. – A ty zjarany tym gównem walnąłeś go wiosłem tak mocno, że aż pękło. Po papierosie byś nie miał na to ochoty, a po wódce dość siły. A tak – stałeś się mordercą. Nadal uważasz, że trawka jest nieszkodliwa?

Oczywiście, urlop miałem już do końca zmarnowany. Nie byłem w stanie wyjść na pomost i spokojnie łapać ryb. Do tej pory zwłoki, które badałem jako patolog, były dla mnie anonimowe. Dlatego ich widok już od dawna nie wywoływał we mnie poruszenia. Lecz teraz oczyma wyobraźni widziałem ten nieszczęsny kajak i tonącego chłopca, któremu nie potrafiłem pomóc. Fakt, że pomogłem złapać jego morderców, jest dla mnie niewielką pociechą.

Krzysztof

Redakcja poleca

REKLAMA