Z życia wzięte - prawdziwe historie i opowiadania

Z życia wzięte fot. Fotolia
Sama zarabiam na swoje utrzymanie, płacę też za studia, dlatego nie mogłam pozwolić, żeby ktoś bogacił się moim kosztem.
/ 18.06.2013 06:56
Z życia wzięte fot. Fotolia
Pracę w tej firmie odzieżowej zaczęłam ponad rok temu. Musiałam wtedy szybko zapłacić za kolejny semestr na uczelni, a właśnie skończyła mi się umowa zlecenie w poprzednim miejscu. Mariola, moja serdeczna przyjaciółka, namawiała mnie od dawna, żebym spróbowała zahaczyć się w zakładzie, w którym sama pracowała od roku.
– No co ty, ja nie znam się na modzie i nie potrafię szyć – jęknęłam, żeby zyskać choć trochę czasu do namysłu.
– Dobrze wiesz, że niczego sami nie szyjemy. Robimy projekty i zamawiamy w Azji – przekonywała Mariola, a ja i tak dobrze wiedziałam, że nie mam innego wyjścia.
Zbliżał się termin zapłaty za studia.

Początkowo wszystko układało się doskonale. Prezeska przedstawiła mi wspaniałe perspektywy mojego awansu i rozwoju jej firmy. Poza tym szkolenia i wyjazdy na targi zagraniczne. Po prostu sielankowa wizja…
Zaniepokoiło mnie tylko, że znów mogłam liczyć wyłącznie na umowę zlecenie.
– O żadnym etacie na razie nie może być mowy – usłyszałam. – Firma dopiero się rozwija, ale to kwestia zaledwie kilku miesięcy – dodała prezeska z niezachwianą pewnością siebie.
Mariola wprowadziła mnie w moje obowiązki. Było tego mnóstwo: wystawianie faktur, korekty, rozliczenia odbiorców i handlowców, kontakty z klientami, negocjowanie umów, wysyłanie informacji na naszą stronę w internecie, przygotowywanie pokazów, katalogów…

Szybko poznałam towary, którymi handlowaliśmy, a jeszcze szybciej programy komputerowe, z których korzystała firma. Może za bardzo się starałam, bo ciągle przybywały mi kolejne zadania. Właściwie firmą rządził syn prezeski. I to on głównie obarczał mnie dodatkowymi obowiązkami. Szefowa, zapatrzona w niego jak w obraz, nie chciała zauważać, że muszę zostawać po godzinach. W przeciwnym razie nie mogłabym poradzić sobie ze wszystkim. Już i tak pracowałam w biegu i nerwowym pośpiechu. Tak jak Mariola.

Od pewnego czasu moja przyjaciółka przestała się cieszyć sympatią zarządu. Widziałam, że pracuje ponad siły i jest przemęczona. Natomiast szefowa nie dostrzegała tego. Wzywała ją coraz częściej, by wytknąć błędy, obarczyć winą za cudze niedopatrzenia. Najwidoczniej uznała, że na niej może się wyżyć, bo dziewczyna nie potrafiła walczyć o swoje. Sytuacja stała się napięta, lecz czarę goryczy przelała sprawa urlopu Marioli. Miała już wszystko zaplanowane, ale okazało się, że musimy zająć się nowymi kontrahentami i o urlopie nie było mowy.

Minęły dwa miesiące, a moja przyjaciółka znalazła sobie inną pracę. Miała już serdecznie dość tej harówki ciągłych przytyków prezeski i jej nabzdyczonego synalka.
– Nie ma ludzi niezastąpionych – skomentowała szefowa. – Mariola nas zdradziła, chociaż tyle dla niej zrobiliśmy. Niewdzięczna, nie potrafiła docenić życiowej szansy – dodała z wyrzutem.
Zamieściła kilka ogłoszeń do agencji i pojawili się sami doskonali specjaliści, pewni siebie handlowcy z prawdziwego zdarzenia i z niemałym doświadczeniem. Przy nich czułam się jak kopciuszek. Jednocześnie miałam wrażenie, że tonę w papierach. Musiałam też przejąć sprawy, którymi dotąd zajmowała się Mariola. A szefowa?

Prowadziła rozmowy z kandydatami do pracy. Wybrała kilkoro najlepszych. Samą śmietankę. W firmie zrobiło się ciasno… Z nerwów nauczyłam się palić. Właściwie bardziej udawałam, niż paliłam, i tylko widowiskowo puchałam dymem. Jednak te krótkie chwile odpoczynku od telefonów i arkuszy kalkulacyjnych były bardzo cenne. Przy okazji mogłam się czegoś ciekawego dowiedzieć od innych papierosowych puchaczy.
– Idziesz na dymka? – spytała któregoś dnia Aśka, prawa ręka naszej księgowej, i znacząco skinęła głową. – Wiesz, że ci nowi mają prawdziwe umowy, a nie takie śmieciowe jak my? – spytała, gdy tylko znalazłyśmy się za drzwiami.
Wytrzeszczyłam na nią oczy. „Przecież firma dopiero się rozwija” – przypomniałam sobie słowa szefowej.
Było mi naprawdę przykro. Dlaczego traktowała mnie gorzej niż tych nowych?
Trzy dni później prezeska zaprosiła wszystkich do eleganckiej restauracji.
– Mamy sukcesy, trzeba to uczcić! Przy okazji załoga się zintegruje – oświadczyła.
– Stać nas na taki wydatek? Firma dopiero się… – miałam już na końcu języka, ale zdążyłam się w niego ugryźć, zanim moje pytanie narobiłoby zamieszania.
Od spotkania w lokalu minęło chyba z dziesięć dni, gdy szefowa wezwała mnie do siebie. Stwierdziła, że jest ze mnie bardzo niezadowolona. Za mało pracuję i ciągle są jakieś zaległości.
– No i nie potrafisz udzielić mi podstawowych informacji, ilekroć o nie proszę – usłyszałam, przyłapując się na tym, że znowu wytrzeszczam ze zdumienia oczy.
Próbowałam się bronić. Tłumaczyłam, że ostatnio pytała mnie o sprawy, którymi zajmuje się ktoś inny. Pokiwała głową i spojrzała na mnie z wyraźną niechęcią. A na koniec miesiąca nie dostałam obiecanej premii za nadgodziny.

Nowi handlowcy zaczęli traktować mnie z wyższością i lekceważeniem. Cóż, zarząd nie doceniał mojej pracy, więc i pracownicy patrzyli na mnie z góry. Jednak nie byli też tacy nadzwyczajni. Nie uzyskiwali założonych dochodów i szefowa zaczęła się ich pozbywać bez żadnych ceregieli. Mieli umowy, więc zwalniała ich dyscyplinarnie. Najbliższą wypłatę obcięła mi o jedną trzecią! Wtedy zdałam sobie sprawę, że od jakiegoś czasu nie dostaję do podpisania śmieciowych umów na kolejne miesiące. Czułam się oszukana i bezbronna. Nie pracowałam dla rozrywki jak synalek prezeski!

Kiedy wieczorem o wszystkim opowiedziałam Marioli, nie patyczkowała się:
– Kochana, zamiast beczeć, pisz życiorys – zdecydowała za mnie.
Wysłałam CV do kilku firm i do bardzo fajnego pośrednictwa. Znalazłam ich w internecie. Ku mojemu zaskoczeniu po kilku dniach odezwała się jedna z firm. Potem agencja. Umówiłam się na trzy rozmowy. Jedna nie wypaliła zupełnie, w drugiej zaproponowali średnio dobre warunki, ale trzecia – wielka firma – dawała superpensję.

Niestety, ta najlepsza mnie ostatecznie nie zechciała. Pozostała więc ta średnia. Za to mam prawdziwy etat. Zarabiam niewiele więcej niż u prezeski, ale tu wszyscy doceniają to, co robię. Wreszcie wracam do domu z uśmiechem… Wczoraj odebrałam telefon:
– Dominika, odeszłaś tak nagle, a twoja następczyni w ogóle sobie nie radzi! – bez wstępu zaczęła trajkotać moja była chlebodawczyni. – Musisz ją przeszkolić!
– Pani wybaczy, ale nic nie muszę – odparłam, z satysfakcją wyłączając komórkę i biorąc głęboki oddech.

Dominika

Redakcja poleca

REKLAMA