Z życia wzięte - prawdziwe historie i opowiadania

Z życia wzięte fot. Fotolia
Ja rozumiem, że pieniądze są ważne i bez nich życie bywa ciężkie. A jednak potrafię wymienić kilka istotniejszych spraw: miłość, rodzina, przyjaciele
/ 09.05.2013 06:56
Z życia wzięte fot. Fotolia
Facetowi trzęsły się ręce. Przypominał osikę na wietrze, gdy tak stał o majowym poranku przed moim biurem. Zaprosiłem go do środka. Usiadł w fotelu i… trząsł się dalej. Nie żebym nie był przyzwyczajony do podobnych widoków, ale zazwyczaj w taki sposób zachowują się kobiety: przerażone, zdradzone, upokorzone, gotowe na wszystko, żeby dowiedzieć się prawdy czy wyjaśnić sprawę. A tutaj chodziło o pieniądze. Tylko o mamonę i aż o mamonę.
– Przecież toczy się już w tej sprawie dochodzenie prokuratorskie. I policyjne też – powiedziałem. – Dlaczego chce pan jeszcze pomocy prywatnego detektywa?
– Akurat oni coś znajdą! – prychnął mężczyzna z pogardą. – Już widzę, jak się uwijają! Jak starają się odzyskać moją… – zawiesił głos – krwawicę!

Przez chwilę miałem wrażenie, że zamierzał raczej powiedzieć „miłość”. Tak, dla niektórych forsa to całe życie: więcej niż uczucia, więcej niż rodzina… A u tego klienta niewątpliwie właśnie tak było. Opisał mi dokładnie okoliczności kradzieży. Pieniądze trzymał w domu, w sejfie. Nie ufał bankom, jak stwierdził, choć mnie się wydało, że raczej nie chciał ujawniać całości dochodów. No i sejf został otwarty i zamknięty – tak po prostu, jakby on sam to zrobił. Żadnych śladów włamania.

Zgodnie z tym, co powiedział, zginęło pięćset dwadzieścia tysięcy złotych. Tyle że w walucie amerykańskiej. Niezła kasa, szczególnie jak na gościa, który niekoniecznie wyglądał jak przysłowiowy milion dolarów. Jednak czułem, że coś ukrywa, o czymś nie mówi. Cóż, na tym także polega praca detektywa: trzeba pracować rzetelnie nawet wtedy, gdy zleceniodawca nie chce powiedzieć całej prawdy.
– Nikt nie znał szyfru! – zapewniał mnie mężczyzna. – Na pewno nikt! Nie zapisywałem go, wszystko przechowuję w pamięci. I nikt nigdy nie widział, jak otwieram drzwiczki. Byłem bardzo ostrożny, pilnowałem się zawsze…

Nie miałem powodów, żeby mu nie wierzyć, lecz sprawdzić trzeba wszystko. Z niechęcią przyjął wiadomość, że muszę porozmawiać z domownikami. To też mnie nie zaskoczyło. Ludzie myślą, że detektyw jest jak wróżka – popatrzy i wie. A to przecież robota taka sama jak policyjna, różni się tylko stopniem uprawnień i zaangażowania… Nie muszę chyba dodawać, że uprawnienia mam mniejsze niż policjanci, więc muszę nadrabiać zaangażowaniem. I dyspozycyjnością.
– Mąż zawsze wszystkich wyganiał z pokoju – powiedziała żona klienta, która – zanim zgodziła się na rozmowę – musiała trochę ponarzekać, że przecież policja już o wszystko wypytała. – Nikt z nas nie znał szyfru do sejfu. Mówiłam mu nawet, żeby zostawił te wszystkie literki i numerki chociaż jakiemuś notariuszowi, bo nigdy nie wiadomo, co się z człowiekiem stanie, ale nie chciał. Nie ma zaufania do nikogo,
jeśli chodzi o pieniądze. Mnie i syna z całą pewnością by oddał pod opiekę byle komu, jednak pieniążki musiały być bezpieczne! – podsumowała gorzko.
Westchnąłem. Ludzie bywają skąpi, nieufni, zakochani w mamonie, lecz mój klient najwyraźniej należał do centusiów do potęgi entej. Choć jakoś nie widać było tego wielkiego bogactwa po wystroju domu. Gdybym tu wszedł z ulicy, uznałbym, że należy do kogoś może niespecjalnie biednego, lecz na pewno też nie bogacza. Słowa gospodyni potwierdził syn, siedemnastoletni chłopak. Był nieco mrukliwy i patrzył na mnie spode łba. Pokój miał zapełniony sprzętem komputerowym, co zresztą bardzo pasowało do jego wyglądu – chudego szczurka w okularach. Na takich jak on młodzież mawia „nerd”.
– Wszystkich wyganiał – burknął młody. – Nawet okna zasłaniał, zaciągał rolety. W dodatku psa sadzał przy drzwiach. Gdyby ktoś wszedł, musiałby się o niego potknąć. No i rzuciłby się na obcego, tak go ojciec wytresował. A my z mamą, wiadomo, woleliśmy w tym czasie, jak ojciec się bawił swoimi pieniążkami, siedzieć gdzieś daleko… Zresztą, nas też mógłby w takiej chwili bydlak zaatakować…

Cisnęło mi się na usta złośliwe pytanie, czy mówiąc „bydlak”, ma na myśli psa, czy raczej jego właściciela, ale darowałem sobie. I bez tego było widać, że syn nie ma szczególnie ciepłego stosunku do rodzica.
A zatem nie tylko chciwiec, ale i domowy dyktatorek z mojego klienta… Ciekawe, że nie wspomniał o psie. Wstydził się czy uważał to za nieistotne? A przecież mówiłem, że muszę znać prawdę. Jego żona też nie napomknęła o zwierzęciu. Lecz ona rzeczywiście mogła się wstydzić.

Psa, rzecz jasna, przesłuchać nie mogłem, za to zażyczyłem go sobie obejrzeć. Cóż, pies jak pies – ładny duży wilczur długowłosy o inteligentnym spojrzeniu. Nie wydawał się groźny, jednak z doświadczenia w pracy w policji wiedziałem, że pozory bardzo często mylą. Dobrze ułożony piesek potrafi na rozkaz zrobić naprawdę wiele różnych rzeczy. A ten bez wątpienia był doskonale ułożony.
– A zatem zawsze pilnował pana, kiedy otwierał pan sejf? – spytałem klienta.
– Tak jest. Siedział przy drzwiach i obserwował pokój. Gdyby coś było nie tak, mogłem go w każdej chwili zawołać.
– Dlaczego mi pan o tym nie powiedział? – spojrzałem na niego podejrzliwie.
Klient bąknął coś pod nosem. Chyba jednak zdawał sobie sprawę z tego, że tak zupełnie normalny to nie jest. Ale cóż: nie mnie to oceniać, nie za to mi płacił.

Wróciłem do domu. Musiałem sobie to wszystko dokładnie poukładać. Jedno było pewne – włamania dokonał ktoś, kto znał szyfr. Pewnie, można znaleźć fachowca, który potrafi sobie poradzić z różnymi zabezpieczeniami, ale wiedziałem doskonale, że tacy macherzy nie zajmują się drobnicą w rodzaju sejfów domowych. Tacy wolą dokonać skoku na bank, najczęściej zresztą nie działają w pojedynkę. Tutaj ryzyko było nieopłacalne. Suma pokaźna dla mnie czy przeciętnego zjadacza chleba, lecz nie dla wyspecjalizowanego przestępcy. No i ten pies… Nie został uśpiony, oszołomiony, zamknięty, słowem – unieszkodliwiony. Jak usłyszałem, cały czas przebywał albo w domu, albo w ogrodzie.

Tak wytresowany zwierzak nie wpuściłby złodzieja bez hałasu, a już na pewno by go nie wypuścił. W dodatku to mój klient – i tylko mój klient – znał szyfr. Uparcie twierdził, że niemożliwe, aby komuś go zdradził, żeby ktoś go podejrzał… W moim słowniku zawodowym nie istnieje słowo „niemożliwe”. Stara zasada detektywistyczna mówi, że jeśli odrzuci się to, co wykluczone, reszta musi być prawdą. A zatem w tej sprawie istniał ktoś, kto wiedział, jaki jest szyfr. Tylko kto?

Z logicznego toku rozumowania wynikało, że jest ktoś taki, ale ów logiczny tok kończył się bzdurnym wnioskiem. Bo jedyną istotą, która miała możliwość poznać tajemną kombinację cyfr, był… pies. A pies zdradzić jej nikomu nie mógł. Ktoś musiałby w jakiś sposób podejrzeć chociaż raz procedurę otwierania sejfu. Umieścić gdzieś kamerkę… Ale przecież nikt obcy... Zaraz, zaraz… Pokój tego chłopaka… jego pasja komputerowa…

Gospodarze byli zaskoczeni moim nagłym pojawieniem się tego samego wieczoru. Jeszcze bardziej zdziwili się, kiedy zażądałem rozmowy w obecności syna.
– Czy mogę dokładnie obejrzeć pokój chłopca? – spytałem.
Osłupieli. Nie dziwię się, bo życzenie było bodaj bardziej nieoczekiwane niż moja wizyta o tak późnej porze.
– Nie rozumiem – wyjąkał zdumiony gospodarz. – Czy pan coś sugeruje?
Nie miałem czasu nic mu odpowiadać. Zerwałem się z fotela i zatrzymałem chłopaka, który gnał już w stronę swojego komputerowego królestwa.
– Ja nic nie sugeruję – odparłem zadowolony, bo była to jedna z tych chwil, kiedy wiem już, że mam rację. – Ale syn chyba zasugerował to doskonale…

Chłopak stał ze spuszczoną głową.
– Sam nam to pokażesz czy mam poszperać w twoim pokoju? – spytałem.
Nie odpowiedział, wbił wzrok w podłogę i zacisnął usta. Z westchnieniem spojrzałem pytająco na klienta i jego żonę. W zasadzie moja rola dobiegła końca. Winny sam wskazał na siebie, teraz klient mógł już dojść prawdy. Byłem jednak bardzo ciekawy, jak to wszystko przebiegnie.
– Niech pan idzie – odparł gospodarz.

Zestaw odbiorczy znalazłem szybko. To nie szpilka – ekran i panel są wielkości książki. Ale kamery nie mogłem namierzyć w żaden sposób. Chłopak mógł ją wprawdzie wyrzucić, lecz skoro nie pozbył się odbiornika, tym bardziej nie powinien się rozstawać z kamerką… Nie chciał też nic powiedzieć. Klient chodził za mną zaaferowany i patrzył mi na ręce, czekając, aż odkryję całą prawdę. Jednak kamery nie było i koniec. Nie została przecież w salonie! Inaczej policja znalazłaby ją w trakcie przeszukania. Raptem mój wzrok padł na psa podążającego krok w krok za klientem. Dostrzegłem też szybkie i nieco przestraszone spojrzenie, które rzucił mi chłopak. Uśmiechnąłem się lekko i spytałem:
– Może pan zdjąć pieskowi obrożę?
– Po co? – zdumiał się gospodarz.
– Chciałbym coś sprawdzić. Zrobi to pan czy będziemy tak kręcić się w kółko?

Po chwili wahania zawołał psa i odpiął pasek. Nie musiałem jakoś szczególnie mocno się przyglądać, skoro wiedziałem, czego szukam. To było sprytne.
– Widzą państwo? – pokazałem gospodarzom kawałek skóry naszyty na obrożę. – Tutaj mamy kamerę. Syn państwa wiedział doskonale, że jego ojciec pilnuje się z każdej strony, ma tylko zaufanie do psa i na pewno dokładnie nie zasłania się tylko przed jego wzrokiem. Dzięki tej małej, ale naprawdę niezłej kamerce syn mógł zobaczyć, jakie guziki pan przyciska na swoim elektronicznym, pancernym cacku. Zdolny chłopak. Ile ci to zajęło? – zwróciłem się do winowajcy. – Kilka dni obserwacji? Kilkanaście?

Młody nie odpowiedział. Za to w mojego klienta wstąpił nagle jakiś demon. Chwycił syna pod brodę tak mocno, aż nieszczęsnemu oczy wyszły na wierzch.
– Gdzie pieniądze, gówniarzu?! Coś z nimi zrobił?! – warknął wściekle. I potrząsnął ręką, pogłębiając uścisk. Żona uwiesiła mu się na ramieniu, lecz wyglądało na to, że tego nie zauważył.
– Oddawaj pieniądze! – rozdarł się.
Nie było na co czekać. Podszedłem i niezbyt mocno, ale z wyczuciem, wbiłem mu kciuk w nerkę. To niezawodny sposób. Od razu wypuścił chłopca.
– Nie wtrącaj się! – warknął, najwyraźniej zupełnie tracąc nad sobą panowanie.

Chciałem odpowiedzieć mu równie niegrzecznie, ale wtedy włączył się syn.
– Pieniądze i pieniądze! – wrzasnął, krztusząc się jeszcze po duszeniu. – Nic cię nie obchodzi! Ani ja, ani mama! Tylko ten szmal! Jesteś chory, człowieku!
Klasnął policzek. Nim zdążyłem zareagować, klient rzucił się znów na swojego syna. Tym razem odciągnąłem go z najwyższym trudem. Chłopak trzymał się za twarz, z rozciętej wargi ciekła mu krew.
– Oddam ci twoje kochane pieniążki – powiedział i splunął na dywan.
– Wszystkie, co do grosza. Do niczego mi nie są potrzebne. Zabrałem je tylko dlatego, że nie mogłem znieść tego, jak bardzo je kochasz! Kiedy o nich opowiadasz, aż oczy ci się śmieją, a na mnie patrzysz jak na rozdeptaną żabę! Idź, przytul je! Są w komórce, pod drewnem, przy ścianie...

Ledwie skończył mówić, gdy klient wypadł z pokoju. Wrócił po kilku minutach, dzierżąc w dłoniach solidnie wypchaną reklamówkę. Drżał tak samo jak wtedy, kiedy przyszedł opowiedzieć mi o swoim nieszczęściu. Tym razem z radości…
– Ile jestem panu winien? – spytał.
– Chyba nie za wiele, bo to było łatwe, prawda? Szybko pan się domyślił...
Wymieniłem sumę. Uśmiech natychmiast spełzł z jego twarzy.
– Aż tyle? – widziałem, że cierpi, musząc rozstawać się z czterema tysiącami.
– Tak się umawialiśmy. To i tak minimum tego, co było uzgodnione. Właśnie dlatego, że szybko rozwiązałem sprawę.

Odliczał należność z taką miną, jakby wyrywał sobie serce. W sumie mogłem nieco spuścić z ceny, lecz nie chciałem. To nie był jakiś ubogi szewc, tylko chciwa gnida. Niedbale wrzuciłem należność do kieszeni i uśmiechnąłem się, widząc jego pełne wyrzutu spojrzenie.
– To tylko forsa – powiedziałem. – Zwykły, brudny i cuchnący szmal. Wart tylko tyle, ile radości jest w stanie dać człowiekowi z zakupów, nie więcej.
Popatrzyłem na żonę i syna klienta.
– Nimi powinien się pan zainteresować, nie własnym portfelem – napomniałem go. – Widzi pan, do czego doprowadziła pańska chciwość? A syn to zdolny chłopak. Szkoda, żeby się zmarnował.
– Nimi?! – zapienił się. – Jego powinienem do sądu podać! I podam! Ją też! Na pewno wiedziała, co gnojek kombinuje!

Miałem ochotę dać mu w pysk. Ale nie mogłem. Odparowałem wiec zimno:
– Chłopak nie ukradł pańskiej ukochanej forsy. Tylko ją schował, nie zamierzał nic z nią zrobić. Nie dociera do ciebie, człowieku, że potrzebuje po prostu odrobiny zainteresowania z twojej strony?
Wyraz twarzy klienta świadczył o tym, że na pewno nie dociera. Spróbowałem więc go ugryźć z innej strony.
– W tej reklamówce jest znacznie więcej, niż pan powiedział – stwierdziłem sucho. – Na moje oko spokojnie około miliona, albo i więcej. Zamierza pan się tłumaczyć prokuratorowi z niezgodności sumy zadeklarowanej z faktyczną?

Zatkało go. A ja się uspokoiłem, używając do tego siły woli. Nie moja sprawa w końcu, nie mogę się przejmować każdym przypadkiem, z jakim mam do czynienia. Jednak czasem się przejmuję. Wychodząc, nie mogłem sobie odmówić wypuszczenia ostatniego pocisku.
– Swoją drogą, mam ochotę zawiadomić kolegę, inspektora skarbowego, żeby pana dokładnie sprawdził. Jak pan myśli, znajdzie coś ciekawego? – rzuciłem.
Odwrócił się błyskawicznie i w panice schował torbę za fotel, jakby mu to miało w czymś pomóc. A ja, korzystając z tego, że na mnie nie patrzył, mrugnąłem uspokajająco do jego żony. Odpowiedział mi blady uśmiech wdzięczności.

Redakcja poleca

REKLAMA