Mieszkam w niewielkim miasteczku w lubelskiem. Nie narzekam, w sumie los obszedł się ze mną łaskawie, choć początkowo początkowo tak nie myślałam. Byłam na pierwszym roku studiów, gdy stwierdzono, że mam chorą tarczycę.
Nie będę się wdawać w szczegóły, powiem tylko, że bardzo mi moje schorzenie uprzykrzało życie. Wszak tarczyca reguluje wiele funkcji życiowych, a gdy szwankuje, zaczynają się problemy.
Pierwsze wizyty były niezręczne
Ponieważ studiowałam w stolicy, miałam możliwość wyboru dobrego specjalisty. Udało mi się dostać do pewnego endokrynologa, który cieszył się świetną opinią. Miałam niespełna 20 lat, on wtedy 40 i już uchodził za „lekarską sławę”.
Pamiętam moje onieśmielenie w czasie wizyty. Uprzedzano mnie, żebym się nie zdziwiła, bo on jest specyficzny. Że może wydać się szorstki, ale że naprawdę pomaga pacjentom. Potrafi świetnie diagnozować, dobierać leki. I faktycznie.
Najpierw wysłuchał mnie uważnie. Zadał wiele pytań. Potem powiedział, że potrzebuje trochę czasu, aby stwierdzić, co mi dokładnie dolega. Na moją nieśmiałą uwagę, że teraz ja mam jeszcze kilka pytań, zażartował:
– Mam nadzieję że sprostam pani pytaniom.
Ale potraktował moje pytania serio. Nie zbył mnie, nie zlekceważył.
– Niestety, nie na wszystkie pytania mogę teraz odpowiedzieć. Musi pani zrobić jeszcze kilka badań – usłyszałam na koniec wizyty.
Wypisał skierowania. Na następnej wizycie stwierdził, co mi dolega. Zaczęłam brać leki hormonalne. Dolegliwości, które mi dokuczały, ustąpiły. Byłam w siódmym niebie, zwłaszcza że w moim życiu też działo się wtedy wiele.
Poznałam chłopaka, zakochałam się. Przygotowywałam się też do pierwszej sesji.
– Proszę tylko bezwzględnie stosować te dawki, które przepisałem – uśmiechnął się. – Do zobaczenia za miesiąc.
Początkowo miałam wizyty raz w miesiącu. Później co pół roku.
Był niemal rodziną
Wiedziałam, że teraz już zawsze będę musiała brać lekarstwa, ale ponieważ byłam pod dobrą opieką, mogłam chwilami zapomnieć, że coś mi dolega. Kontakty z panem doktorem sprawiły, że z biegiem czasu zaczęłam o nim mówić „mój doktor”. Był świadkiem tego, co się dzieje w moim życiu, i doradcą w ważnych, intymnych sprawach.
Ustalał dozwolony dla mnie rodzaj antykoncepcji, później, kiedy chciałam mieć dziecko, dobierał odpowiednie leki. Pamiętam, że po moim mężu, to „mój doktor” był pierwszą osobą, do której zadzwoniłam, informując, że jestem w ciąży.
– To wspaniała wiadomość, pani Małgosiu – powiedział i od razu przez telefon powiedział, jakie badania powinnam zrobić i na co uważać.
Widywaliśmy się w czasie mojej ciąży częściej niż zwykle, bo to było konieczne. Przy chorej tarczycy, ciąża jest wielkim sukcesem, ale istnieją zagrożenia. Jednak udało mi się i urodziłam zdrowe dziecko. Później był czas karmienia piersią i znów „mój doktor” na bieżąco pilnował, jakie leki biorę i kiedy należy je zmienić.
Rozstawaliśmy się niezwykle rzadko
Mijały lata. Przeprowadziłam się z Warszawy do rodzinnego miasta, aby przejąć firmę po ojcu. Pamiętam, jak wahałam się. W Warszawie otwierały się przede mną duże możliwości. Jednak zależało mi też na rodzinnej firmie. O przeprowadzce również rozmawiałam z „moim” endokrynologiem. Odtąd miałabym utrudniony kontakt z nim.
– Dlaczego się pani zastanawia? – zapytał mnie. – Przecież widujemy się teraz tylko raz do dwóch razy w roku. Damy radę – uśmiechnął się. – Poza tym mamy kontakt telefoniczny. Jakby miała pani jakieś obawy, proszę dzwonić.
Mijał czas, a ja od lat na każdej wizycie widziałam ciągle tego samego uprzejmego, spokojnego (i w świetnej formie) „mojego doktora”.
– My to już niemal jak stare dobre małżeństwo. Ile to już lat się spotykamy? – zażartował kiedyś i zanim zdążyłam odpowiedzieć, zerknął do mojej karty. – Aha… trzydzieści.
Uśmiechnęłam się i w tym momencie uświadomiłam sobie, że on nie wygląda na swoje 70 lat. Miałam wrażenie, że dla niego czas się zatrzymał… Pewnie dlatego myślałam, że to on zawsze będzie o mnie dbał, ustawiał mi leki i zlecał badania.
To był cios w serce
Gdy stuknęła mi pięćdziesiątka, moje dolegliwości nasiliły się. Zadzwoniłam do przychodni, żeby umówić się na wizytę.
– W tym miesiącu nie zapisujemy już nowych pacjentów do profesora – usłyszałam. (Tak, mój doktor był już profesorem. ) – Proszę zadzwonić za miesiąc.
Nie chciała nic więcej powiedzieć. Podała mi kontakt do innych lekarzy.
– No to kiedy mam zadzwonić, żeby się umówić na kolejną wizytę? – spytałam.
– Zapisy na wizytę przyjmujemy do piątego dnia miesiąca na kolejny miesiąc.
Ale potem też nie udało się. Telefon ciągle był zajęty albo wyłączony. Próbowałam dodzwonić się na komórkę doktora, ale włączała się tylko poczta głosowa. Przez pół roku jakoś dawałam sobie radę, chodząc do innych specjalistów. Jednak nie byłam zadowolona. Leki, które przepisywali, były albo niedobrane albo w złych dawkach. Czułam się źle.
Postanowiłam pojechać do Warszawy. I tak miałam tam inne sprawy do załatwienia. Kiedy wchodziłam do prywatnej przychodni, w której przyjmował mój lekarz, na tablicy informacyjnej nie było już jego nazwiska. Podeszłam do recepcji i spytałam o niego. Recepcjonistka zrobiła poważną minę.
– Oj, pan doktor już od kilku miesięcy nie przyjmuje.
– Wyjechał?
– Jest bardzo chory…
Nie mogłam nic z niej wyciągnąć. Powiedziała mi tylko, że nie wiadomo, czy pan doktor znów zacznie pracować. Zrobiło mi się słabo. Dosłownie. Musiałam usiąść. Recepcjonistka podała mi szklankę wody.
– To kto mnie teraz będzie leczył? Przychodzę do niego od tylu lat… Nikt tak mi nie pomógł jak on…
– Wiem, wiele osób o niego pyta – westchnęła. – Ale mamy kilku nowych i bardzo dobrych specjalistów. Również ucznia pana profesora. Jest naprawdę bardzo dobrym endokrynologiem.
Mojego lekarza nie spotkałam więcej. Miesiąc później w przychodni powiedziano mi, że profesor nie żyje. Rozpłakałam się, jakby odszedł ktoś z rodziny. Był mi tak bliski. Pomagał mi przez tyle lat. Nie umiałam zrozumieć. Jak to umarł? On przecież miał zawsze być, aby mi pomagać. Wiem, że to absurdalna pretensja, ale byłam rozgoryczona.
Zwykle, gdy dopada nas ciężka choroba, dalibyśmy wszystko, aby dostać się „do dobrego specjalisty”. W nim cała nasza nadzieja, że unikniemy najgorszego. Ostatnio jednak często w mediach słyszy się i czyta o różnych błędach lekarskich. Prasa chętnie podchwytuje ten temat, bo dramatyczne ludzkie losy bardziej przykuwają uwagę publiczności, czytelników niż nawet najbardziej wstrząsająca fabularna fikcja.
Niestety, te smutne historie ludzi sprawiają, że kierujemy złe emocje przeciw lekarzom. I tak miotamy się między skrajnościami. Umyka nam, że lekarze to też ludzie. Są wśród nich świetni fachowcy (jak w każdej dziedzinie), są też przeciętni i kiepscy.
Ja miałam szczęście spotkać wspaniałego lekarza. Dzięki niemu ułożyłam sobie życie. Teraz „mojego doktora” już nie ma, ale ja zapamiętam go na zawsze, bo wiem, jak wiele mu zawdzięczam. I wierzę, że jest jeszcze bardzo wielu lekarzy, których potrzebujący ludzie wspominają z takim samym wzruszeniem.
Czytaj więcej prawdziwych historii:
„Córka wiecznie narzekała, że daję jej za mało pieniędzy. Posłałam ją do pracy i tam dali jej do wiwatu”
„Ukrywam przed mężem, że wpadłam w długi. A ja po prostu nie umiem przestać kupować”
„Magia świąt? Zarabiam 1500 zł na rękę i nawet zakupy w Pepco są poza moim zasięgiem. To najgorszy czas dla mnie”