– Nie podoba mi się to twoje zajęcie. Masz dobrą pracę, rodzinę, małe dziecko, a ciągnie cię wieczorami w jakieś odludzia, gdzie chyba tylko cudem jeszcze nikt cię nie napadł. I to za darmo!
– Jestem wolontariuszką, więc nikt mi za to nie płaci – wzruszyłam ramionami. – A wydaje mi się, że akurat na pieniądzach nam tak bardzo nie zależy, mamy za co żyć. Skoro więc można pomóc ludziom, tak po prostu, to dlaczego nie?
– Pomóc ludziom – prychnął. – To jest pakowanie się w paszczę lwa, nie pomoc!
Fakt, że wybierałam się na Golęcino – w jeden z rejonów mojego miasta okrytych złą sławą. Bieda, brak perspektyw, alkoholizm i narkomania spowodowały, że po tamtejszych ulicach pęta się mnóstwo podejrzanego elementu. Niestety, często są to nieletni. I to właśnie im mam pomagać. Dzieciom, które nawet nie wiedzą, że istnieje inne życie, że można coś osiągnąć, nie bijąc, nie kradnąc, nie prostytuując się. Moja praca wolontariuszki polega przede wszystkim na organizowaniu zajęć dla dzieciaków. Na próbach ściągania ich do świetlicy – ciepłej i suchej – gdzie podczas jesiennych czy zimowych wieczorów będą mogły się pobawić albo obejrzeć telewizję. A czasem także odrobić lekcje w spokoju, bo w swoich rodzinnych domach takiej możliwości zazwyczaj nie mają.
Lubię swoją pracę, chociaż rzeczywiście nie jest bezpieczna. Wprawdzie nigdy nie jeżdżę sama, zawsze wybieramy się w tamtą okolicę co najmniej we dwie – ale jestem realistką: gdybyśmy na środku ulicy spotkały jedną z tamtejszych band, nie miałybyśmy żadnych szans. Na szczęście dotąd nikt na nas nie napadł, nikt nawet nie zaczepił. Tłumaczyłam to wszystko Marcinowi tysiące razy, ale on i tak cały czas się o mnie boi.
– Uważam po prostu, że masz fart, że jeszcze nic ci się nie stało – stwierdził, wyjmując z szafy kurtkę naszego synka i swoje buty. – Ale to się może w każdej chwili zmienić, a wtedy będzie za późno.
– Napaść to mnie mogą i w biały dzień w centrum miasta. A w ogóle gdzie ty się wybierasz z Arturkiem? – zapytałam zdziwiona, widząc, że mąż ubiera synka.
– Zawieziemy go do babci, a ja pojadę z tobą – zadecydował. – I nie protestuj. Mam dość umierania ze strachu o ciebie za każdym razem, jak wychodzisz. Zawiozę ciebie i te twoje supermenki, popatrzę, jak to wygląda. Wolę to niż obgryzanie paznokci z nerwów przez cały wieczór!
Ucieszyłam się. Po pierwsze dlatego, że jedzie z nami, po drugie, że mnie rozumie. Narzeka, bo chce mi uświadomić, że mam swoją rodzinę, dla której powinnam o siebie dbać. Wiem o tym, ale nie potrafię zapomnieć swojej dawnej rodziny, dzieciństwa – i perspektyw, jakie otworzyło przede mną tamto życie. Wyrwałam się stamtąd cudem, z czego doskonale zdaję sobie sprawę. I takim samym cudem chcę dzisiaj być dla moich podopiecznych.
Urodziłam się w innym mieście, ale moja dzielnica wyglądała podobnie jak te, do których teraz jeżdżę. Była tak samo patologiczna, życie tam przebiegało identycznie. Wszystkie kobiety kończyły albo na ulicy, albo w kuchni, bite i poniżane przez swoich mężów. A ci mężowie zajmowali się głównie szukaniem lub unikaniem pracy i robieniem ciemnych interesów. No i piciem. Niewielu z moich rówieśników udało się uciec i normalnie żyć. Za to wielu skończyło w więzieniu albo na cmentarzu, zabitych podczas jakichś porachunków czy po prostu ulicznych bijatyk. Wiem, że dla niektórych to brzmi niewiarygodnie, ale naprawdę są takie miejsca. Co więcej, jest ich całkiem sporo. Zwłaszcza w dużych miastach.
Mnie udało się wyrwać. Właściwie tylko dlatego, że popełniłam przestępstwo… Miałam dwanaście lat i byłam na najlepszej drodze do tego, by wylądować w poprawczaku. Nauka mnie nie interesowała, wolałam szwendać się po ulicach wraz z innymi dzieciakami. Wagarowaliśmy na potęgę i robiliśmy różne złe rzeczy. Zaczynając od szantażowania i wyłudzania pieniędzy od młodszych i słabszych, a kończąc na drobnych kradzieżach. W naszych domach się nie przelewało i jak chcieliśmy kupić sobie coś słodkiego, to musieliśmy sami wykombinować kasę. Jednak zazwyczaj po prostu kradliśmy batony albo ciastka. Czasami się udawało, a czasami nie. Ja wpadłam właśnie podczas jednego z takich wypadów do supersamu.
Pamiętam do dziś swój strach, gdy poczułam na ramieniu ciężką rękę ochroniarza. Zrobiło mi się gorąco, w głowie miałam pustkę. Gdy mężczyzna prowadził mnie na zaplecze, widziałam zza witryny sklepowej swoją koleżankę, która zwiała. Patrzyła na mnie przerażona… Pewnie też nie wiedziała, co ma robić. Wezwano policję, spisali mnie, policjant poszedł ze mną do domu. Matka na mnie nakrzyczała, ojciec mnie sprał. Właściwie do dziś nie wiem, czy za to, że kradłam, czy za to, że dałam się złapać. Bo przecież tata też do świętych nie należał. Ślepa nie byłam i widziałam, co przynosił do domu. Na pewno na to nie zarobił, a w każdym razie nie uczciwie!
Szkoła też się o wszystkim dowiedziała. Obniżono mi ocenę z zachowania, co mnie zresztą w ogóle nie obeszło. Musiałam też wysłuchać kilkugodzinnego wykładu na temat etyki, moralności, ple ple ple, co również zignorowałam. Nie mam pojęcia, o co chodziło i co kto do mnie mówił. Za to doskonale pamiętam swoje pierwsze spotkanie z panią kurator. Kuratorzy pojawiali się w naszej dzielnicy równie często jak listonosze. Chyba co druga rodzina miała przyznanego jakiegoś stróża. Ich wizyty miejscowi traktowali niczym dopust boży, podobnie jak kontrole pań z MOPS-u. I pewnie dlatego rodzice byli tacy wściekli – bo sprowadziłam im na głowę kolejny kłopot. Jakąś babę, przed którą będą musieli się tłumaczyć, która będzie wymagała, żeby mnie pilnowali, straszyła konsekwencjami… Nikt nie lubił kuratorów, nasłuchałam się o nich wiele złego. Dlatego na pierwszą wizytę szłam przepełniona buntem. Pokażę jej, że jestem twarda jak skała; ona mi rozkazywać nie będzie!
Weszłam do sali, gdzie czekała, z podniesioną głową i hardo spojrzałam jej w twarz. Trochę zaskoczył mnie jej wygląd. Większość kuratorów to były grube, stare baby, a tu siedziała młoda dziewczyna, drobna i uśmiechnięta. Ale gdy zobaczyłam ten jej uśmiech, to jeszcze bardziej się w sobie zacięłam. „Nie będę jej słuchać” – postanowiłam. A jednak – słuchałam. Może dlatego, że nie zaczęła od umoralniania mnie. Przedstawiła się – miała na imię Magda – i zapytała, co najbardziej lubię robić. Zaskoczyło mnie to. Nigdy wcześniej nie zastanawiałam się, co lubię robić.
– Nic – odburknęłam.
– Nic? – znowu się uśmiechnęła. – Na pewno coś lubisz. Może grać w piłkę? Bawić się? Oglądać telewizję?
Wzruszyłam ramionami. Jakie to ma znaczenie? I co ją to obchodzi? Niech powie, co ma do powiedzenia, i pójdę.
– Coś ci pokażę – powiedziała. Odsunęła na bok jakieś papiery i postawiła na stole swoją torbę. Wyciągnęła z niej grubą kopertę i wyjęła plik zdjęć. Ze zdziwieniem zobaczyłam, że to są zdjęcia mojej dzielnicy – ulic, które znam.
– Popatrz, to jest skwer koło supermarketu. Pewnie go kojarzysz, czasami pewnie siadacie tam z dziewczynami. Ja go bardzo lubię. I lubię robić zdjęcia. Ale nie takie pocztówki, jakie są w kioskach czy na poczcie. Zawsze szukam czegoś, co jest niewidoczne na pierwszy rzut oka.
Pochyliłam się nad fotografią „mojego” skwerku. Było na niej drzewo. Niesamowicie poskręcane, z kostropatą korą. To musiała być jesień, bo nie miało liści. Pomyślałam, że jest smutne i stare. Kora popękana, miejscami odarta, gdzieniegdzie wyrżnięto jakieś napisy scyzorykiem. Gałęzie też były kostropate i powykręcane, jedna złamana w połowie. Podniosłam głowę i chciałam zapytać, po co mi to właściwie pokazuje, lecz ona nie dała mi nawet dojść do słowa.
– A teraz popatrz na to – powiedziała i podsunęła mi kolejną fotografię. Też drzewo, ale jakie inne! Całe obsypane białymi kwiatami… Radosne jak panna młoda. Od razu mi się tak skojarzyło. Pamiętam, jak raz widziałam taką młodą parę: ona w białej sukni, on w garniturze; szli naszą ulicą do samochodu. Nie pasowali w ogóle do starych, brudnych i odrapanych kamienic.
– Widzisz, to jest to samo drzewo, tylko tu uśpione na zimę, a tu szykuje się do nowego życia – stwierdziła Magda, patrząc na mnie uważnie. – Rośnie na skwerze przy tej metalowej ławce, obok tablicy informacyjnej. Zauważyłaś je kiedyś?
Pokręciłam głową. A ona znowu się uśmiechnęła i wyciągnęła kolejne zdjęcia. Sklepów, ulic, śmietnika, okna. Na każdej fotografii był jakiś szczegół, który sprawiał, że to, co zwykłe i szare, nagle nabierało barw, uroku niecodzienności. Wbrew sobie i swoim postanowieniom oglądałam te zdjęcia, starałam się zgadnąć, który fragment tak dobrze znanej mi okolicy pokazują i słuchałam pani Magdy. Nie wiem, ile czasu tak siedziałyśmy. W pewnej chwili, ku mojemu zaskoczeniu, ona stwierdziła, że na dziś koniec.
– Muszę już iść – powiedziała, chowając zdjęcia do teczki. – Ale mam dla ciebie propozycję. W sobotę chcę sfotografować jeszcze kilka miejsc. Jeżeli masz ochotę, możesz pójść ze mną. Na pewno znasz jakieś ciekawe zakamarki, zaułki albo bramy, o których ja nie wiem. Ty mi je pokażesz, a ja w zamian za to pokażę ci, jak szukać w nich piękna. Co ty na to?
Skinęłam głową. Do dziś nie wiem czemu. Przecież miałam być harda, a nie godzić się na współpracę. Chyba zaskoczyła mnie tym, że nie prawiła kazań. Nie powiedziała nic o mojej wpadce w sklepie! Przyznam, że w sobotę miałam chwilę wahania. Zastanawiałam się, czy nie wystawić jej do wiatru, nie olać spotkania. Ale pomyślałam, że przecież i tak prędzej czy później będę musiała się z nią zobaczyć. To był fajny spacer. Ja odkrywałam przed Magdą to, czego nie znała, a ona pokazywała mi, jak patrzeć na to, co znam, by odkryć coś nowego. Wtedy też pierwszy raz w swoim życiu robiłam zdjęcia. Powiedziała, że wywoła je na następne spotkanie. Nie mogłam się doczekać!
Przyniosła je i położyła na stole.
– Wyszły naprawdę świetnie – powiedziała z uznaniem. – Sama zobacz. Myślę, że masz do tego duży talent.
Oglądałam błyszczące zdjęcia i nie mogłam się nadziwić, że to moje dzieło. Kolorowa doniczka na parapecie brudnego okna ze smętnie powiewającym strzępem firanki. Jak motyl na szarym papierze…Albo to pęknięcie tynku na ścianie – wygląda jak mapa konturowa! I to ja sama wypatrzyłam, sama uchwyciłam!
– Zobacz, tu – pochyliła się nade mną. – Jest świetnie wykadrowane. To znaczy, że tak ustawiłaś obiektyw, żeby uchwycić tylko to, co ważne. Ale tu – wskazała na zdjęcie psa drapiącego się za uchem – tu już niepotrzebnie sfotografowałaś kawałek samochodu. Zobacz, gdyby to tak wykadrować – ułożyła z palców okienko na zdjęciu – byłoby ciekawsze, prawda?
Widziałam to! Widziałam tę różnicę, gdy mi pokazywała. Sama na następnych zdjęciach też wskazywałam, co było źle.
– Mam pewien pomysł – powiedziała nagle pani Magda, zabierając mi zdjęcia. – Chodzę na kurs fotografii. Tu, niedaleko, w domu kultury. Pójdź ze mną na takie zajęcia. Zobaczysz, czy ci się spodobają. Masz talent. Ja takie ujęcia robiłam dopiero po paru miesiącach nauki.
– Nie mam aparatu – wyszeptałam.
– Nie szkodzi, pożyczę ci mój.
Poszłam na kurs. Razem z Magdą robiłyśmy mnóstwo zdjęć. Ona płaciła za klisze, za wywołanie. Ale to ja zdobyłam pierwszą nagrodę w dzielnicowym konkursie! Wciągnęło mnie fotografowanie. Magda zgodziła się, żebym cały czas korzystała z jej aparatu. Postawiła tylko jeden warunek – mam chodzić do szkoły i się uczyć. Nie miałam już czasu na szwendanie się po ulicy, bo każdą wolną chwilę spędzałam na robieniu zdjęć. Poszłam do technikum fotograficznego. Zrobiłam maturę, studia, otworzyłam własny zakład. I tak uciekłam od przeznaczenia, jakim było życie na mojej ulicy.
Dlatego wiem, jak ważne jest, by pokazać dzieciakom, że mają szansę. Nie prawić im kazań, nie truć o lepszym życiu i o tym, że każdy jest kowalem swojego losu. Tylko po prostu pokazać. W praktyce. Teraz ja i mąż czekaliśmy w aucie na moją koleżankę, wolontariuszkę, plastyczkę. Zastanawiałam się, czy i dziś na zajęcia przyjdzie tyle dzieci co ostatnio. Bo jest ich coraz więcej. Może dlatego, że na dworze zimno? A może je lubią i jak ja kiedyś, odkrywają podczas nich swoje pasje?
Monika, Sekrety serca