Odkąd sięgam pamięcią, zawsze byłam gruba. Jako dziecko miałam pyzatą buzię i wystający brzuszek. W domu się nie przelewało i mama nie mogła kupić pasujących na mnie ubrań, więc dwoiła się i troiła, żebym wyglądała – w jej mniemaniu – ładnie. Po pracy, nocami, szyła na maszynie, powiększała za małe ubranka, robiła jakieś dziwne wstawki albo przerabiała na mnie swoje stare sukienki i spodnie po bracie. W wyniku tych działań byłam ubrana schludnie, jednak odstawałam od reszty dzieci. Większość chodziła do szkoły w firmowych ciuszkach. Ja miałam sukienkę z maminej granatowej, bawełnianej spódnicy. W dodatku z falbankami, co tylko podkreślało obfitość moich kształtów… Nawet rajstopy mama mi przedłużała w okolicach stanu; niby nie było widać, ale przecież w szkole chodziłam na lekcje wf. No i rzecz się wydała – od tej pory nie miałam chwili spokoju. Dzieci są bezlitosne.
Z grubego dziecka wyrosłam na grubą nastolatkę. Moje koleżanki umawiały się z chłopcami, a ja chowałam się po kątach ze strachu przed ośmieszeniem. Przezwiska, jakimi mnie obdarzano w klasie, zostawiły rany w duszy, które wciąż były zbyt świeże i głębokie, żebym mogła zmienić sposób myślenia o sobie. Wstydziłam się swojego ciała, uciekałam w wymyślone światy, żeby tylko nie mierzyć się z rzeczywistością. Wystawy sklepów z bajecznie kolorowymi ciuchami kłuły w oczy na każdej ulicy, a wraz z nimi myśl o kulcie szczupłego ciała. Największym upokorzeniem, jakiego doznałam, było spotkanie z pewną piękną, zgrabną ekspedientką, która „obcięła” mnie wzrokiem od stóp do głów i przez podkówkę ust syknęła:
– Przykro mi, tutaj nie mamy niczego w takim rozmiarze.
…
A teraz stałam w przymierzalni jednego z takich eleganckich sklepów w największej sukience, jaką dysponowali, i nienawidziłam siebie z całego zbolałego serca. Nie mogłam patrzeć na własne odbicie w lustrze. Chciałam zniknąć, przestać istnieć. Tylko że musiałam coś kupić! Jedna z moich koleżanek wychodziła za mąż, przecież nie mogłam pójść na jej wesele w namiocie. Jednak w tej jedynej kiecce w moim rozmiarze wyglądałam tak źle, że po prostu zdarłam ją z siebie, rzuciłam na wieszak przed przymierzalnią i czym prędzej uciekłam. „Może jakoś się wykręcę – myślałam, wędrując ulicami i popłakując w milczeniu z nosem ukrytym w kołnierzu płaszcza. – Jest jesień, w końcu może mi się przytrafić grypa”.
Zbliżałam się już do domu, kiedy spostrzegłam panią Zosię z trzeciego piętra. W torbie-wózku ciągnęła zakupy. Przystanęła przed wejściem do budynku i odpoczywała. Wiedziałam, że dwa lata temu zachorowała na raka, miała operację, przeszła chemię i jakoś się wykaraskała, lecz wciąż była dość słaba. Czasami pomagałam jej w pracach domowych. Nigdy o tę pomoc nie prosiła – mówiła, że nie chce być dla nikogo ciężarem. Przy tym to taka serdeczna, sympatyczna i wesoła osoba. W oczach ma takie figlarne ogniki i nigdy na nic nie narzeka. Widząc ją z daleka, otarłam oczy, żeby nie spostrzegła moich łez, i ruszyłam truchtem w stronę domu.
– Dobry wieczór, pani Zosiu – powiedziałam. – Wniosę pani zakupy.
– Dobry wieczór, kochana – odparła i uśmiechnęła się do mnie ciepło. – Skoro jesteś taka uprzejma, grzechem byłoby nie skorzystać. Ale musisz przyjąć ode mnie zapłatę. Mam pyszne malinowe konfitury, w sam raz na tę zdradliwą, jesienną niepogodę. Napijemy się na górze herbatki i troszkę poplotkujemy.
Dotarłyśmy na trzecie piętro odrobinę zasapane. Kiedy zdejmowałam płaszcz w przedpokoju, pani Zosia już krzątała się w kuchni i po chwili usłyszałam gwizd czajnika, stukot łyżeczek o talerzyki i jej nucenie. Nie do wiary, skąd brała tyle energii. Weszłam do pokoju i usiadłam przy stole. Nadal było mi smutno, myślałam o pretekście, który pozwoli mi się wykręcić od udziału w weselu, i o tym, jakie paskudne jest życie. Z kuchni wyszła pani Zosia, niosąc tacę. Filiżanki parowały, na talerzykach szkliła się malinowa konfitura, a obok pyszniło się kruche ciasto ze śliwkami. Rozłożyła całe to dobro na stole, usiadła naprzeciwko mnie i z uśmiechem spojrzała mi w oczy.
– Wydajesz się jakaś smutna – zagaiła. – Spotkało cię coś przykrego?
– To przez pogodę – mruknęłam.
– Kręcisz, moje dziecko. W twoim wieku pogoda nie ma większego znaczenia. Kiedy człowiek jest młody, to ma wewnątrz tyle ciepła i energii, że wprost promienieje. A ty mi tu nie promieniejesz. Wnioskuję z tego, że spotkała cię jakaś przykrość.
Tego już było zbyt wiele.
Łzy pociekły mi po policzkach i sama nie wiem, kiedy zaczęłam opowiadać. O tym, jak jest okropnie, jaka jestem wstrętna, gruba i brzydka, że wszyscy się ze mnie naśmiewają. A tu jeszcze wesele koleżanki. I nie mogę sobie kupić nic do ubrania, bo na takie grubasy nie produkują. Pani Zosia słuchała w skupieniu, uważnie przyglądając mi się spod lekko zmarszczonych brwi. Kiedy skończyłam, podała mi paczkę jednorazowych chusteczek.
– Wytrzyj buzię, moja droga – powiedziała. – Chciałabym ci coś opowiedzieć, ale musisz być do tego przytomna. Więc zanim zacznę, napij się herbaty i spróbuj konfitur. Byłoby nieuprzejme nimi pogardzić, nie wyobrażasz sobie, ile czasu spędziłam, mieszając w garze.
Odetchnęłam głęboko, żeby się uspokoić, i wytarłam twarz. Upiłam kilka łyków herbaty z malinową słodyczą i zrobiło mi się troszkę lepiej. Pani Zosia pogłaskała mnie po ręce i rozpoczęła swoje opowiadanie:
– Jak wiesz, dwa lata temu wykryto u mnie raka piersi. Byłam przerażona. W dodatku okazało się, że drań jest wyjątkowo złośliwy i trzeba zdecydowanie działać. W tempie ekspresowym amputowano mi pierś, a razem z nią węzły chłonne. Po operacji trudno mi było poruszać ręką, a do tego doszła chemia, która bardzo mnie osłabiła. Czułam się strasznie – oszpecona, niekobieca i niepełnosprawna. Na domiar złego wyszły mi włosy.
– Pamiętam – odparłam. – Chodziła pani jakiś czas w takich ślicznych, kolorowych chustkach na głowie.
– Włosy odrastają… – uśmiechnęła się. – Ale piersi nie. Przeszłam rehabilitację, odzyskałam większość władzy w ręce, lecz omijałam z daleka lustra. Puste miejsce pod bluzką raziło. Trudno mi było na to patrzeć.
– Doskonale panią rozumiem! Też nie znoszę oglądać się w lustrze.
– To jeszcze nie koniec mojej opowieści. Poczęstuj się plackiem, Wiolu. Sama piekłam, oczywiście.
– Nie mam wątpliwości – rozpromieniłam się, bo znałam placki pani Zosi i z apetytem spróbowałam kawałek. – Pyszny jak zawsze.
– Dziękuję, miło, jak cię ktoś doceni… To ja kontynuuję, a ty sobie jedz.
– Proszę bardzo – mruknęłam niewyraźnie, bo usta miałam pełne śliwek z kruszonką.
– Moja nienawiść do siebie miała się znakomicie i rozwojowo. Coraz mniej chciało mi się wychodzić do ludzi. Siedziałam sama w domu, zamknięta jak królewna w wieży. Tylko za grosz nie przypominałam królewny. Nie dbałam o siebie, nie strzygłam się, nie farbowałam tych odzyskanych włosów, więc wkrótce stałam się siwym, smutnym straszydłem. Pewnego dnia zwlokłam się z łóżka koło południa i poszłam się wykąpać. Kiedy wychodziłam z wanny, nieopatrznie rzuciłam okiem w lustro. W pierwszej chwili aż mnie zatkało z obrzydzenia!
Milczałam, bo nie wiedziałam, co powiedzieć. Dłonie zacisnęły mi się w pięści, nawet tego nie zauważyłam. I nagle pani Zosia zaczęła rozpinać bluzkę! Zmartwiałam z przerażenia, a ona odsłoniła klatkę piersiową, płaską i poznaczoną ohydnymi bliznami. Zastygłam, z wrażenia w ogóle nie mogłam się poruszyć.
– Tak, całkowicie rozumiem twoją reakcję – powiedziała zupełnie spokojnie. – Gdy na siebie wtedy spojrzałam, miałam minę dokładnie taką jak ty. Ale potem olśniła mnie myśl, którą chcę się z tobą podzielić.
Bez pośpiechu zapięła bluzeczkę, napiła się herbaty i kontynuowała opowiadanie:
– Patrząc na swoje okaleczone ciało, uświadomiłam sobie nagle, że przecież mogłabym mieć obie piersi i być z nimi doskonale, absolutnie i całkowicie… martwa. Ta blizna to znak, że dostałam drugą szansę. To symbol, że żyję. Mogę wstać rano, ubrać się, wyjść, wystawić twarz do słońca. Spotkać innych ludzi i widzieć, jak się do mnie uśmiechają. Dostać pomoc od jakiejś sympatycznej osóbki. Na przykład twoją. Gdyby nie było tych blizn, nie rozmawiałybyśmy dzisiaj. Zajmowałabym jakąś dostojną kwaterę na pobliskim cmentarzu.
– Ale…
– Nasze ciała, kochanie – nie dała sobie przerwać pani Zosia – mówią wszystko o naszym życiu. Moje mówi: „jestem żywa!“. A co mówi twoje pełne ciałko?
– Że jestem łakomczuchem? – zaryzykowałam szczerość.
– Może trochę – zachichotała. – Ale przede wszystkim mówi, że masz dobre życie. Nie cierpisz niedostatku, masz dach nad głową, jest ci ciepło, możesz jeść, co chcesz i kiedy chcesz, nikt cię nie bije i nie prześladuje. Jesteś spokojna. Czy to mało?
Milczałam. Słowa pani Zosi dzwoniły mi w uszach. Czułam się, jakbym dostała obuchem w głowę. Nagle zaczęłam widzieć wszystkie sprawy zupełnie inaczej. Rzeczywiście! Miałam dom, kochających rodziców i brata, mogłam się uczyć, biegać na imprezy, a w ciepłym, pełnym miłości domu czekały na mnie zawsze pyszne obiady. Może nie było mnie stać na to, co kilka moich koleżanek, ale przecież to nie jest najważniejsze. Moje życie jest całkiem fajne! Bezpieczne. Zwyczajne. Wystarczająco dobre. Przy pewnym wysiłku mogłam osiągnąć wszystko, co chciałam. Wyraz twarzy chyba mi się zmienił, bo w oczach skupionej pani Zosi pojawiły się na powrót figlarne iskierki.
– Ha! Chyba coś do ciebie dotarło!
– Tak jakby…
– Wobec tego mam niespodziankę.
Wstała od stołu i ruszyła w stronę szafy. Z niejakim wysiłkiem otworzyła ciężkie drzwi i wyjęła ze środka niesłychanie piękną, miękką suknię z lejącej się tkaniny w intensywnym kolorze butelkowej zieleni.
– Przymierz, Wiolu. Wydaje mi się, że będzie idealnie pasowała. Wyobraź sobie, że kiedyś też miałam takie milutkie ciałko jak ty. Sukienka ma, co prawda, swoje lata, ale moda na takie fasony wróciła. A ten kolor idealnie pasuje do twojej karnacji – to mówiąc, położyła sukienkę na moich kolanach; materiał był bardzo przyjemny w dotyku. Pani Zosia wyszła do kuchni, a ja zrzuciłam szybko ciuchy i wskoczyłam w kieckę. Pasowała idealnie!
– Już! – zawołałam.
Gospodyni wróciła, stanęła w progu i przekrzywiając głowę, przyglądała mi się z wyraźnym zadowoleniem. Nagle podniosła do góry palec, jakby coś sobie przypomniała, i popędziła do przedpokoju. Po chwili pojawiła się znowu ze srebrną, wizytową torebeczką. Włożyła mi ją do ręki i kiwnęła, żebym szła za nią. Zapaliła światło w przedpokoju i popchnęła mnie w stronę dużego lustra. Wyciągniętą skądś klamrą spięła mi włosy wysoko nad karkiem.
– Świetnie – mruknęła. – O buty i makijaż musisz zatroszczyć się sama.
Zastygłam przed lustrem jak zaczarowana. Przede mną stała młoda kobieta o zaróżowionych z emocji policzkach. Zielona, świetnie skrojona sukienka, świetnie podkreślała piękny, dumny biust, a ukośne przeszycia maskowały pełniejszy brzuch. Srebrna torebeczka lśniła jak klejnot. Nie mogłam uwierzyć. To ja?!
– Ale ja nie mogę… – wyjęczałam.
– Możesz, możesz. Co mam zrobić z taką suknią? Na duże imprezy nie chadzam, model już nie dla mnie, zupełnie nie pasuje, nasze drogi się rozeszły. Niech teraz służy tobie.
– Bardzo, bardzo pani dziękuję!
– Nie ma za co, dziecko. Idź na to wesele i baw się dobrze. Taka młoda już nigdy nie będziesz.
Stałam przed drzwiami mieszkania pani Zosi, trzymając w dłoni śliczny, jesienny bukiecik.
– O! – ucieszyła się wyraźnie na mój widok. – Impreza udana?
– Jak nigdy – odpowiedziałam, wyciągając przed siebie kwiaty. – Chciałam jeszcze raz podziękować. Za przepiękną suknię. Ale bardziej za to, że otworzyła mi pani oczy.
– Wejdziesz na chwilę? – zapytała.
– Yyy… Nie mogę teraz – odparłam z zakłopotaniem. Pani Zosia zachichotała.
– Tak, zauważyłam przez okno. Bardzo przystojny, Wioletko… Biegnij prędziutko! – powiedziała, posłała mi całusa i cichutko zamknęła drzwi. Co było robić? Pobiegłam.