To był lipcowy dzień. Skwar i duchota mocno dawały się we znaki. Miałem już za sobą jakieś 80 kilometrów jazdy i chyba trochę zakręciło mi się od tego upału w głowie. Zrobiłem się senny, zmęczony, spadła mi koncentracja, więc zdecydowałem się wziąć ze sobą tę autostopowiczkę. Nie dlatego, że była atrakcyjną, młodą, blond dziewczyną, ale dlatego, że chciałem mieć kogoś do rozmowy. Kogoś, kto chociaż przez jakiś czas przypilnuje, żebym nie zasnął. No więc zatrzymałem się.
Była bardzo śmieszna. Taka szczebiotliwa. Szybko się przedstawiła – miała na imię Maria. Zapytała, dokąd jadę, czy ją podwiozę i czy nie mam niecnych zamiarów. Wszystko to z takim zawadiackim uśmieszkiem. Spodobała mi się i od razu jej zaufałem. Powiedziałem, że autostopowiczów zazwyczaj nie biorę, ale potrzebuję kogoś, kto mnie utrzyma w pionie rozmową.
– Oj, to ja będę idealna – zaśmiała się i wskoczyła do samochodu.
Rzeczywiście, była idealna. Buzia jej się nie zamykała. Opowiedziała mi o sobie niemal wszystko. Dowiedziałem się, że pochodzi z małej miejscowości, gdzie mieszka z rodzicami i czterema braćmi. Że dojeżdża do małego miasta do pracy w sklepie mięsnym, ale pracy tej nienawidzi. Marzy o tym, żeby zamieszkać w dużym mieście, ale nie dlatego, żeby zostać piosenkarką czy aktorką, jak większość „głupich laleczek”, które chcą się załapać na miastowe życie. Nie, jej marzyły się studia weterynaryjne i ratowanie zdrowia i życia zwierząt, które kocha. Szalony pomysł, zważywszy na to, że miała już 26 lat – co oczywiście też szybko wyszczebiotała. Kiedy jej to wytknąłem, to nie obruszyła się, tylko powiedziała, że na spełnianie marzeń nigdy nie jest za późno.
– A ty czym się zajmujesz? – zapytała.
– Jestem przedstawicielem handlowym.
– A jaką firmę reprezentujesz?
– Obuwniczą. Na tylnym siedzeniu mam buty – odparłem i od razu tego pożałowałem.
– O matko! Ja uwielbiam buty – krzyknęła i od razu zaczęła przełazić do tyłu.
Trąciła mnie przy tym w bark i lekko zjechałem na lewy pas. Szczęście, że nic nie jechało z naprzeciwka. Tymczasem moja pasażerka zaczęła wybebeszać wszystkie kartony po kolei i oglądać buty, które wiozłem. Przy większości wzdychała z zachwytem, ale czasem krzywiła się z obrzydzeniem. Mała hipiska była w raju. Hipiska, bo była ubrana, jak gwiazda estrady lat 60., czyli trampki, dżinsy, szarfy we włosach i zwiewna bluzka. Zaczynałem się denerwować. Świetnie sprawdzała się w roli zabawiacza, ale teraz przeginała w drugą stronę.
– Ej, nie wariuj tam tak. Ja to wszystko będę musiał powkładać potem do pudełek – upominałem ją.
– Dobra, dobra, ja posprzątam. Daj mi się nacieszyć. Jesteś facetem, więc nie zrozumiesz kobiecej miłości do butów.
– Ale ty przymierzasz nawet te do wieczorowych sukni.
– A co myślisz, że chodzę tylko w takich ciuchach? – obruszyła się .
W trakcie przeszukiwania mojego towaru, nagle podniosła głowę i zdała sobie sprawę, że przejechaliśmy zjazd do jej wioski. Zaczęła więc wrzeszczeć, jak opętana: „Stój, stój!”, a ja wystraszyłem się tak, że już potem przez całą samotną drogę w ogóle nie myślałem o spaniu.
Przyznam szczerze, że jeszcze długo po tym, jak wysiadła, myślałem o niej. Z uśmiechem, ale i z tkliwością. O tym, jak na chybcika pakowała wszystkie buty, które wyciągnęła, jak powiedziała dziewczęco: „Dzięki, pa” i jak na odchodne wychyliła się z tylnej kanapy przez oparcie mojego fotela i pocałowała mnie w policzek, a potem szybciutko wyskoczyła z auta. Jakiś czas patrzyłem za nią, jak szła wzdłuż drogi. Była naprawdę bardzo ładna i zgrabna. Przez chwilę miałem nawet ochotę po nią wrócić, ale potem pomyślałem, że to wariactwo. Obróciłem się raz jeszcze i zauważyłem też, że jakoś tak dziwnie idzie, jakby trochę utykając… A potem ruszyłem dalej, w trasę, choć trudno było mi się skoncentrować na celu tej podróży.
Po godzinie byłem w umówionym sklepie. Przywitała mnie menadżerka. Zaprosiła na zaplecze, a ja wniosłem pudełka z butami, których zdjęcia zainteresowały ją w internecie, a które teraz chciała zobaczyć na żywo. Wśród nich były też takie posrebrzane balerinki. Kiedy otworzyła pudełko z nimi, zrobiła dziwną minę.
– A to, przepraszam, jest jakiś żart? – zapytała.
– A nie, to balerinki, ale takie bardziej eleganckie. Srebrne, sama pani chciała zobaczyć.
– Ale nie chodzi mi o balerinki, a w zasadzie balerinka. Chodzi mi o ten drugi but – i trzymając za sznurówkę wyciągnęła z pudełka starego znoszonego trampka w małym rozmiarze.
Od razu stanęła mi przed oczami moja autostopowiczka i przypomniało mi się, jak oddalała się od samochodu, dziwnie utykając.
– Przepraszam panią, to chyba głupi żart moich kolegów z pracy.
Szybko zabrałem jej ten but, zapakowałem z powrotem do pudełka, załatwiłem z nią resztę spraw, podpisałem umowę i wróciłem do auta. Postanowiłem pojechać do miejscowości, w której wysiadła moja autostopowiczka. Prułem jak szalony. Trochę poirytowany, ale chyba bardziej zaciekawiony i zagubiony. Bo dotarło do mnie, że nie wiem, gdzie mieszka ta dziewczyna, a jedyne co mam, to jej but. „Będę jej szukał jak Kopciuszka” – pomyślałem. I tak właśnie szukałem.
Najpierw zaczepiłem starszą panią, która szła przy drodze z psem, ale ta tylko przeżegnała się bojaźliwie i poszła dalej. Wtedy pomyślałem, że będę musiał jeździć od domu do domu i przymierzać ten but tutejszym dziewczynom. Roześmiałem się sam do siebie i wtedy wpadłem na pomysł, żeby podjechać pod sklep. Tam zawsze wszystko wiedzą.
Tak zrobiłem. Pod spożywczakiem stali trzej zmęczeni życiem panowie, ale ja wszedłem do środka i zagadnąłem sprzedawczynię.
– Tak, to jest but Maryśki od Walkowów. Przedostatni dom po lewej – odpowiedziała sprzedawczyni.
– Dziękuję.
– Nie ma za co, słodki książę – rzuciła z zaplecza jej koleżanka, która dobrze słyszała na naszą rozmowę. Oboje się roześmieliśmy.
Kiedy stanąłem przed domem mojej autostopowiczki, serce waliło mi jak młotem. Zapukałem. Otworzył mi jakiś starszy, wąsaty mężczyzna.
– Tak? – zapytał, ze zdziwieniem patrząc na trampka, którego trzymałem za sznurówki w uniesionej dłoni. Na całe szczęście zaraz zza niego wyłoniła się Maria.
– O, jesteś. Tatusiu, to kolega z miasta. Zostawiłam w pracy but, a on mi go przywiózł.
– Aha – sapnął ojciec. – Nie wróć późno do domu – powiedział i wrócił do środka.
– To gdzie idziemy? – zapytała Maria, wymieniając swojego trampka na mojego balerinka.
– Nie wiem – zdębiałem.
– Chodźmy do lasu – uśmiechnęła się.
– A po co?
– No jak to, po co? Na pierwszą randkę. Przecież widzę, że chcesz… – uśmiechnęła się jeszcze raz, jeszcze ładniej niż przed chwilą.
No i dałem się pociągnąć za rękę do lasu. A potem tak dawałem się ciągać to tu, to tam, aż w końcu zostaliśmy parą. Ale wcale nie żałuję. Nie tylko dlatego, że mam fantastyczną opowieść w odpowiedzi na częste pytanie: „Jak się poznaliście?”. Nie żałuję dlatego, że mam chyba najbardziej postrzeloną dziewczynę na świecie, a życie z nią jest kolorowe jak wstążki w jej włosach.
Przeczytaj więcej prawdziwych historii:
Czy związek z Piotrusiem Panem ma sens?
Mówił, że mnie kocha, a kochał tylko moje pieniądze...