Z życia wziete - prawdziwa historia o pierwszej miłości

Z życia wzięte fot. Fotolia
Mam za sobą udane, pełne przygód życie. Zwiedziłem cały świat i wiele rzeczy mnie nieraz dziwiło. Ale największe zadziwienie przeżyłem dzięki własnemu synowi
/ 30.06.2014 15:03
Z życia wzięte fot. Fotolia

 

Wersja audio: Pierwsza i jedyna

Był rok 1960. W Polsce nie widzieliśmy dla nas perspektyw. Dlatego z Magdą, moją żoną, zdecydowaliśmy się na wyjazd do Stanów. Oboje byliśmy wtedy jeszcze dość młodzi, nie baliśmy się ryzyka. Zabraliśmy ze sobą oczywiście naszych obu synów: dwunastoletniego Bartka i młodszego o trzy lata Łukasza.

Początki w obcym kraju nie należały do najłatwiejszych. Nie mieliśmy tam znajomych ani nikogo z rodziny. Długo trwało, zanim udało nam się nostryfikować nasze lekarskie dyplomy. Konieczna była intensywna nauka języka, choć jadąc tam, uważaliśmy, że świetnie go znamy. Rozczarowanie nasze było bezgraniczne, gdy już na nowojorskim lotnisku nijak nie mogliśmy się dogadać. Z czasem pokonaliśmy barierę językową, zdobyliśmy dobrą pracę i bardzo powoli zaczęliśmy się dorabiać. Jednak ciągle mieliśmy świadomość, że bez stałego zajęcia, człowiek tam niewiele znaczy. Urządziliśmy się w słonecznej Kaliforni. Mieszkaliśmy wygodnie, w domu z ogrodem, wakacje spędzaliśmy, poznając kraj, a po pięciu latach zdecydowaliśmy się na pierwszą wycieczkę zagraniczną.

Bartek i Łukasz bardzo cieszyli się na ten wyjazd. Meksyk wydawał się nam wszystkim niezwykle egzotyczny i fascynujący. Chcieliśmy wreszcie zobaczyć to, co widzieliśmy do tej pory na filmach: ludzi w sombrerach, vaquero wędrujących ze stadami bydła, muzyczne popisy mariachi… Wybraliśmy się oczywiście naszym nowym samochodem, obszernym i wygodnym. Byliśmy z niego bardzo dumni. Zarezerwowaliśmy noclegi i zaczęła się długa podróż. Od pierwszego dnia nastawiliśmy się na zwiedzanie, poznawanie egzotycznej kultury, próbowanie przysmaków. Właściwie ciągle byliśmy w podróży. Dojeżdżaliśmy do jakiejś miejscowości, spędzaliśmy tam dzień albo dwa, i znów w drogę. Wybieraliśmy miejsca zgodnie ze wskazówkami z przewodnika, żeby zobaczyć a to wiejską fiestę, a to uliczne ceremonie lub barwne uroczystości związane z kościelnymi świętami.

Synowie byli zachwyceni. Dawaliśmy im dużo swobody, żeby nauczyli się radzić sobie wśród obcych, a równocześnie doskonalić język hiszpański, którego obaj uczyli się w szkole. Był to poważny błąd. Jego skutków zupełnie nie przewidziałem. Bartek miał wówczas siedemnaście lat i jak to chłopak w tym wieku, rozglądał się za dziewczynami. Wcale mu się nie dziwiłem, tym bardziej, że wiele z czarnookich, kruczowłosych Meksykanek mogło przyprawić o szybsze bicie serca. Z kolei Bartek, który po matce odziedziczył blond włosy i zielone oczy, wpadał w oko tamtejszym dziewczynom. Zdarzało się więc, że wieczorami, gdy ja z żoną szedłem spać, synowie nadal tańczyli i bawili się na jakiejś lokalnej imprezie w jednym z kolejnych miasteczek, które odwiedzaliśmy. Jakoś nie przyszło mi do głowy, że może wyniknąć z tego nieszczęście.

Dojechaliśmy do ostatniej miejscowości na trasie, którą sobie wyznaczyliśmy. Po dwóch dniach pobytu planowaliśmy powrót do Stanów. Kończył nam się urlop i był już najwyższy czas, żeby wracać, chociaż chętnie zostalibyśmy w Meksyku jeszcze parę tygodni. Jak zwykle rano zajrzałem do sypialni chłopaków.
– Gdzie Bartek? – spytałem Łukasza. Młodszy syn spojrzał zdziwiony na puste łóżko brata.
– Został na fieście… Ja wróciłem zaraz po północy, bo już padałem z nóg – wyjaśnił.
– Fiesta dawno się skończyła – powiedziałem, zastanawiając się, co Bartkowi przyszło do głowy.

„Przecież doskonale zdawał sobie sprawę, że będziemy się niepokoić, jeśli nie zjawi się w hotelu” – pomyślałem. Szybko wsiadłem do samochodu i przez senne ulice miasteczka pojechałem na rynek. Tam w nocy odbywała się huczna zabawa, grała orkiestra, a ludzie tańczyli do upadłego. Jednak teraz na pustym placu pozostały tylko butelki i puszki po napojach. Wiatr unosił drobne śmieci. Nigdzie w pobliżu żywego ducha. Poszedłem do pobliskiej knajpki, żeby zasięgnąć języka. Zaspany, korpulentny właściciel już krzątał się po lokalu. Uśmiechnął się na powitanie, spojrzał na zdjęcie Bartka, które mu pokazałem. Niestety, przecząco pokręcił głową. Nie przypominał sobie twarzy syna, nikogo takiego nie widział.
Wróciłem do hotelu z nadzieją, że mój syn już tam jest. Niestety. Powitała mnie zdenerwowana żona i poważnie zasmucony Łukasz. Bartek się nie pojawił. „Co mogło mu się przytrafić? Czyżby wdał się w bójkę, nadepnął komuś na odcisk i teraz leży gdzieś pobity? A może tylko przesadził z tequilą i pierwszy raz w życiu porządnie się upił? Jeśli tak, gdzie odsypia nocne szaleństwa?”. Starałem się myśleć pozytywnie, choć ręce drżały mi ze zdenerwowania. „Zatrzymaliśmy się w spokojnej okolicy. Tu nie ma gangów narkotykowych” – powtarzałem sobie. „Życzliwi, spokojni rolnicy, ubodzy, ale radośni”. Zupełnie nie wiedziałem, co robić dalej. Gdzie szukać syna? Zaczynała ogarniać mnie rozpacz, choć starałem się trzymać fason ze względu na Magdę. Była bliska histerii.

Odszukaliśmy najbliższy posterunek policji. Niemłody sierżant na widok gringos naruszających jego spokój, wygładził mundur i zrobił surową minę.
– Zaginął nasz syn… – zacząłem.
– Nie wiemy nawet, czy żyje – wtrąciła żona i łzy popłynęły jej po policzkach.
Sierżant Jimenez wysłuchał nas, kiwając głową ze współczuciem, poprosił o zdjęcie Bartka i zapewnił, że zajmie się sprawą. Co prawda nie natychmiast, bo jego zdaniem jeszcze powinniśmy spokojnie poczekać.
– Synowi na pewno nic się nie stało – zapewnił doskonałą angielszczyzną. – Pewnie do wieczora wróci. Chłopcy w tym wieku miewają zdumiewające pomysły. Wiem coś na ten temat – dodał. Był uprzejmy i życzliwy. Jednak niezbyt nas pocieszył.

Co jeszcze mogliśmy zrobić? Oczywiście chodziliśmy po miasteczku, wypytując o Bartka. Niestety, nasze poszukiwania na niewiele się zdały. Przygnębieni wróciliśmy do hotelu. Łukasz już nie mógł się doczekać wiadomości o bracie. Cóż, niewiele mogliśmy mu powiedzieć. We trójkę długo się naradzaliśmy. Postanowiliśmy zostać jeszcze całą dobę. Potem już nie mieliśmy wyjścia. Musieliśmy wracać.
– Nie możemy stracić stałej pracy. Jeśli nie wrócimy w terminie ryzykujemy zwolnienie, a potem… Po prostu wylądujemy na ulicy – stwierdziłem dobitnie.

Sierżanta odwiedziliśmy jeszcze trzy razy. Dał nam numer telefonu na posterunek, a my zostawiliśmy mu nasz telefon do domu. O komórkach nikt wtedy nawet nie marzył… Wyjeżdżaliśmy z miasteczka w podłych nastrojach, ale nadal nie traciliśmy nadziei. Żadne z nas nie mogło uwierzyć, że człowiek może tak po prostu zniknąć. Po drodze niewiele rozmawialiśmy. Radosna atmosfera zniknęła bez śladu. Wróciliśmy do pracy, a Łukasz do szkoły. W domu najgorsze były wieczory, puste i ciche, miałem też kłopoty z zasypianiem. Tak minął prawie tydzień.

Właśnie dochodziła północ, gdy zadzwonił telefon. „O tej porze?” – pomyślałem zaskoczony i szybko podniosłem słuchawkę.
– Tu Jimenez. Mam dobrą wiadomość – usłyszałem radosny głos sierżanta. – Przepraszam, że o tak późnej godzinie, ale dla was ta sprawa jest na pewno najważniejsza…
– Żyje? Cały i zdrowy? – zawołałem.
– Nic mu nie dolega – oświadczył sierżant, śmiejąc się radośnie. – Musi złożyć oficjalne zeznania, potem przenocuję go w celi, żeby znów czegoś nie wymyślił. Policjanci dostarczą go do przejścia granicznego… – mówił dalej. Miał już zgodę przełożonych na odstawienie kłopotliwego cudzoziemca.

Żona słyszała rozmowę i popłakała się z radości, a ja jak najszybciej zarezerwowałam bilet na samolot. Dotarłem na przejście graniczne i niecierpliwie czekałem na radiowóz meksykańskiej policji z Bartkiem w środku. Podpisałem dokumenty, z wdzięcznością uścisnąłem dłonie funkcjonariuszom i groźnie spojrzałem synowi w oczy.
– Nie próbuj kręcić. Na pewno miałeś okazję, żeby nam powiedzieć, co się z tobą dzieje. Mama jest wykończona nerwowo… – zacząłem długie przemówienie.
Bartek nawet nie próbował protestować. Chyba dopiero w policyjnym samochodzie dotarło do niego, jak bardzo narozrabiał.

Pojechaliśmy na lotnisko, żeby zdążyć na najbliższy lot. Gdy już byliśmy wysoko nad ziemią, Bartek opowiedział mi ze szczegółami całą historię. Jak stwierdził, poznał w czasie fiesty dziewczynę, w której zakochał się od pierwszego wejrzenia. Mieszkała w pobliskiej hacjendzie.
– Tato, gdybyś ją widział! To najcudowniejsza dziewczyna na świecie. Nigdy jej nie zapomnę… – gdy to mówił miał łzy w oczach. Domyślałem się, że mój syn został dotkliwie ugodzony strzałą Amora…

Okazało się, że o namiętnym romansie nastolatków nikt nie dowiedział się przez cały tydzień. Bartek zaszył się w szopie koło domu rodziców dziewczyny. Ines spędzała z nim każdą wolną chwilę, przynosiła jedzenie i podobnie jak on, zadurzyła się bez pamięci. W końcu jej matka zaczęła się zastanawiać, dlaczego dziewczyna ciągle przesiaduje w szopie. Gdy kobieta pojechała do miasteczka po zakupy, zobaczyła w kilku miejscach rozwieszone zdjęcia zaginionego chłopaka. Szybko się domyśliła reszty i zrobiła córce straszną awanturę. Powiedziała jej, że chłopak musi sam zgłosić się na policję. Jeśli sąsiedzi dowiedzą się o romansie Ines, zaczną się plotki i dziewczyna nigdy nie znajdzie męża.

Chcąc nie chcąc, Bartek oddał się więc dobrowolnie w ręce sierżanta Jimeneza. Był zrozpaczony i załamany. Widziałem, że naprawdę bardzo cierpiał, więc dałem sobie spokój z dalszymi wymówkami. Po powrocie do domu jeszcze raz opowiedział całą historię mamie i Łukaszowi, a potem staraliśmy się nie wracać do tematu, licząc, że myśli o pięknej Ines wywietrzeją mu z głowy. Zależało nam, żeby poszedł na studia, zdobył dobry zawód i miał lepszy start w Stanach niż my. Bartek jeszcze przez jakiś czas się buntował. Na jego biurku zawsze stało małe zdjęcie Ines. Muszę przyznać, że naprawdę była piękna... W końcu jednak chłopak zapomniał o swojej młodzieńczej miłości… Tak mi się przynajmniej zdawało.

Mijały lata. Obaj synowie spełnili pokładane w nich nadzieje. Zdobyli wykształcenie, dobrą pracę, ustabilizowali się, założyli rodziny… Co prawda Bartek się rozwiódł, gdy był już po pięćdziesiątce, a jego córki stały się dorosłe i zaczęły samodzielne życie. Po rozwodzie syn bardzo się zmienił. Rzadko bywał w domu, ciągle wyjeżdżał. Gdy dzwoniłem do niego i pytałem gdzie jest, co porabia, odpowiadał pokrętnie. Stał się bardzo skryty. O osobistych sprawach nie chciał rozmawiać. Trochę się niepokoiłem o syna, ale w końcu dałem spokój.

Tak było przez kilka miesięcy. Aż niespodziewanie zadzwonił któregoś dnia, radosny jak szczygieł.
– Mógłbym wpaść w niedzielę? – spytał. – Chcę wam kogoś przedstawić. Ucieszyłem się, bo to oznaczało, że syn znalazł partnerkę. Absolutnie nie przyszło mi do głowy, jaką niespodziankę szykuje.
Gdy nadeszło niedzielne popołudnie, żona kręciła się koło okna i dyskretnie zerkała na zewnątrz.
– Są! – zawołała, gdy na podjeździe zatrzymał się samochód.
Bartek szarmancko pomógł wysiąść jakiejś pani, a po chwili zadzwonił do drzwi. Weszli oboje, a Bartek z dumną miną zwrócił się do nas. Widziałem, że promieniał radością.
– Pozwólcie, to Ines – powiedział. – Moja przyszła żona.

Kompletnie nas zaskoczył. Śniada twarz pięknej kobiety wydała mi się dziwnie znajoma. Nie była już podlotkiem, jak na zdjęciu na biurku Bartka, ale pozostała atrakcyjna i miała ten sam zniewalający uśmiech.
– Ta Ines? – upewniłem się. Moja żona nie zadawała zbędnych pytań. Po prostu serdecznie ucałowała oboje i zaprosiła do salonu. Spojrzała na mnie, znacząco unosząc brwi.
– Ines straciła męża trzy lata temu. Zginął w wypadku. Została sama, bo jej dorosłe dzieci już dawno się wyprowadziły – opowiadał Bartek. – Nie mieliśmy ze sobą kontaktu, ale gdy zostałem sam, postanowiłem ją odszukać… Łatwiej było ją odnaleźć, niż o niej zapomnieć.

Marek S., lat 88, emeryt