To miejsce zachwycało. Całkiem spora górka, po bokach porośnięta sosnami. Z prawej wąska droga, która opadała na polanę. Dziś góra była oblegana przez hordy podekscytowanej dzieciarni. Jasiek zaraz usiadł na sankach i zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, pomknął po śniegu. Pospieszyłem drogą w dół, ślizgając się na butach, bo wnuk już wołał, żeby pomóc wciągnąć mu sanki na górę. W pewnym momencie, gdy wreszcie moje nogi z ulgą wyczuły płaskie podłoże, otrzymałem potężny cios w łydki i… przewróciłem się.
– Gówniarzu jeden! – wrzasnąłem, podnosząc się z zaspy. – Jak jeździsz?!
– Jak ja jeżdżę to jedno, ale co pan uprawia na górce bez sanek? Chyba zakłócanie ruchu! – roześmiał się gówniarz, otrzepując pupę ze śniegu.
To była kobieta. Patrzyłem zdezorientowany i urzeczony w małą gwiazdkę śnieżną, która zawisła na kasztanowym loku. Potem zauważyłem oczy, duże, błyszczące, ukryte pod tymi pięknymi włosami, i futrzaną białą czapką.
– Eee, bardzo panią przepraszam – powiedziałem cokolwiek, żeby przerwać niezręczną ciszę. – Myślałem, że...
– Jeśli przeprasza pan za gówniarza, to dziękuję za komplement! – roześmiała się. Jaka ładna! Gapiłem się na nią jak sroka w gnat, zastanawiając się, jakim cudem w tym wieku można mieć taką gładką… buzię i po prostu wyglądać tak ślicznie. Kobieta wcale przecież nie była młodziutka, musiała już swoje przeżyć, lecz trzymała się świetnie.
– Ten gówniarz to pewnie przez sanki? – ciągnęła wesoło. – Widzi pan, założyłam się o coś z koleżanką i przegrałam zakład. Za karę musiałam pojeździć na sankach… Ale to właściwie żadna kara. To czysta przyjemność! – ponownie roześmiała się i podbiegła na górkę, ciągnąc za sobą sprzęt.
Gapiłem się na nią, póki nie wdrapała się na sam szczyt wzniesienia, a potem dopiero podszedłem do wnuka, który na polance wołał w moim kierunku coraz bardziej zniecierpliwionym głosem:
– Dziadku! No, dziadku, chodź!
– Przepraszam, ale jak widziałeś, miałem wypadek – chwyciłem sznurki i zacząłem z Jaśkiem iść na górę. – Kiedy zjedziesz, spróbuj wejść sam. Sanki nie są ciężkie. Trudniej już zejść po stoku.
Wydałem Jaśkowi ostatnie zalecenia, żeby uważał i nie wjechał w sosny rosnące naprzeciwko wzniesienia, a sam wbiłem ręce w kieszenie i poszukałem wzrokiem białego kożuszka i czapki. Ich właścicielka zjeżdżała raz po raz sama, a potem dołączyła do niej koleżanka, która do tej pory stała u stóp wzniesienia. Razem śmiały się i wrzeszczały głośniej niż cała zjeżdżająca z górki dzieciarnia.
Przedpołudniowe szaleństwa minęły szybko. Zaczęliśmy się zbierać do domu. Jasiek usiadł na sankach, a ja złapałem sznurki, rozglądając się na wszystkie strony. Dzieciaki powoli rozchodziły się do domów. Zniknęły też dwie kobiety. Jasiek paplał jak najęty, a ja rozmyślałem o śniegowej gwiazdce, która topniała w skręconych pasmach włosów. Przyznam, że jak na szpilkach czekałem kolejnej niedzieli, żeby znów pójść z wnukiem na sanki. Jednak wiadomo, że jak się czegoś bardzo chce, zwykle to się nie udaje. W sobotę Jasiek dostał gorączki i synowa zapakowała go do łóżka. W niedzielę było jeszcze gorzej. Próbowałem czytać mu bajki, zająć czymś interesującym, lecz nic mi z tego nie wyszło. W końcu ubrałem się i powiedziałem, że muszę się przejść na krótki spacer.
– Naprawdę idziesz na spacer? – z niedowierzaniem zapytał mój syn.
– A co w tym takiego dziwnego? – zapytałem nieco opryskliwie.
– No... po prostu nigdy nie chodzisz.
– Dziękuję za przypomnienie, synu. Widać się starzeję i zaczynam mieć swoje dziwactwa – mruknąłem w odpowiedzi, wkładając kurtkę i czapkę.
Jak tydzień wcześniej pogoda była mroźna, a widoki piękne. Szedłem przez las, zastanawiając się, dlaczego nigdy wcześniej nie lubiłem takich eskapad. Może dlatego, że Halinka, moja żona, nie byłam zwolenniczką pieszych wycieczek. Chyba w jakiś sposób dostosowałem się do niej. A przyzwyczajenia są silne. Mimo że Halinka odeszła już lata temu, ja wcale nie miałem zamiaru przekonywać się do spacerów. Aż do poprzedniego tygodnia. W każdym razie teraz zachwycałem się rześkością powietrza, które mocno chłodziło moje płuca, ale i ożywiało. Szybki spacer dostarczał energii. Czułem się świetnie, nawet sobie podśpiewywałem. Na górkę saneczkową dotarłem naprawdę szybko. Owszem, dzieci było całkiem sporo, ale nigdzie nie zauważyłem wystających spod czapki kasztanowych loków. Zrobiło mi się smutno… Z rękami w kieszeni zacząłem schodzić w dół, wyrzucając sobie od starych idiotów. „Myślałeś, że znów tu będzie? Że po raz kolejny przegrała zakład? Ty głupcze!” – byłem bardzo zawiedziony.
Spacer stracił urok. Zrobiło mi się zimno i nieprzyjemnie. Postanowiłem szybko wrócić do domu, choć było mi żal. Przyznam, bardzo chciałem znów zobaczyć tę piękną, wesołą kobietę… Szedłem szybkim krokiem, mało rozglądając się wokół, ale w pewnym momencie dostrzegłem, że od drogi odchodziła ścieżynka, nad którą przysypane śniegiem gałęzie tworzyły coś w rodzaju tunelu. Wyglądało to bardzo tajemniczo. Postanowiłem sprawdzić, dokąd wiedzie ta ścieżka, i w nią skręciłem. Drożyna była wąska i pięła się w górę. Było cicho jak makiem zasiał. Z dala od rozwrzeszczanej dzieciarni można tu było wreszcie usłyszeć własne myśli. Może dwieście metrów dalej ścieżka przeszła znów w szerszą alejkę, na której z rzadka ustawione były ławki. Postanowiłem przejść się tą urokliwą alejką.
Pięknie tu było! Z górki otwierał się widok na pobliski klasztor, majaczące w tle pagórki i… oddaloną od alejki ławkę, na której ktoś siedział. Z biciem serca rozpoznałem biały kożuszek i białą czapkę. Poszedłem w tamtą stronę, znacząc ślady na śniegu i pochrząkując, żeby zaznaczyć swoją obecność. Kobieta nawet się nie odwróciła. Z bliska zobaczyłem, że przyciska dłonie do skroni, a jej twarz wykrzywia grymas bólu.
– Mogę jakoś pomóc? – spytałem. Uniosła trochę głowę i po oczach zobaczyłem, że mnie rozpoznaje. Przesunęła się, robiąc mi miejsce obok siebie.
– Złapał mnie atak migreny. Moja przyjaciółka pobiegła po jakieś tabletki do apteki. To się dosyć często zdarza. Wtedy nie funkcjonuję – wytłumaczyła krótko i przymknęła oczy.
Zacząłem przeszukiwać swoje kieszenie. Gdy czasem i mnie dopadał jakiś ból, kupowałem prochy i potem zostawiałem je w kurtce. I rzeczywiście, doszukałem się małej saszetki z dwiema kapsułkami.
– Nie wiem, co pani zwykle zażywa, ale to jest bardzo mocne – położyłem jej lekarstwo na kolanach. – Nie mam tylko ze sobą żadnej wody do popicia.
– Nie szkodzi – mruknęła i prędko rozerwała opakowanie, łykając od razu dwie kapsułki, a potem znów zamknęła oczy. Musiało ją bardzo boleć, bo aż przykro było patrzeć na jej śliczną twarz, która nagle się postarzała. Siedziałem obok w milczeniu. Po dłuższej chwili w alejce ukazała się prędko idąca postać.
– Lusiu, już jestem! – wydyszała, podchodząc do nas. – Nie dostałam twoich tabletek. Tylko takie – podała jej opakowanie i małą butelkę wody mineralnej.
– Już zażyłam – odparła Lusia. – Ten pan mi pomógł – wskazała na mnie, ja przywitałem się grzecznie.
Tak zaczęła się nasza znajomość. Tamtego dnia odprowadziłem obie panie do domu. Okazało się, że mieszkały w tym samym bloku, który znajdował się zresztą zupełnie niedaleko mojego. Pożegnałem się przed drzwiami i poszedłem do siebie, nie mogąc przestać myśleć o ślicznej Lusi. Co ona w sobie miała, że przyciągała mnie do siebie jak magnes? Po raz pierwszy od śmierci Halinki zainteresowałem się jakąś kobietą i zapragnąłem bliżej ją poznać... W każdym razie zimowe spacery weszły mi w krew. Co niedzielę wybierałem się w nasze leśne ostępy. Rodzinie mówiłem, że to dla zdrowia, ale prawda była inna. Podczas każdej wycieczki wypatrywałem Lusi. Spotykałem ją często, czasem samą, czasem z koleżanką. Kłanialiśmy się sobie z uśmiechem, czasem zamieniliśmy kilka słów. Oczywiście chciałem jakoś rozwinąć tę znajomość, ale nie wiedziałem jak. Głupio mi było ni z tego, ni z owego zaprosić ją do kawiarni. No bo jeśli to uzna za obcesowy podryw?! Znaliśmy się dość luźno…
Pewnego dnia wpadłem na pomysł. Może niezbyt romantyczny, ale zawsze... W kieszeni miałem pewien drobiazg, który postanowiłem podarować Lusi. Kręciłem się tu i tam, jednak nie widziałem jej nigdzie, mimo że była to pora, kiedy najczęściej się spotykaliśmy. Zawiedziony przeszedłem się jeszcze ukrytą pod gałęziami ścieżką i... ucieszyłem się bardzo, bo Lusia siedziała na ławeczce przy szerszej alei. I była sama.
– Dzień dobry! – zawołałem wesoło. Spojrzała w moją stronę, uśmiechnęła się i odpowiedziała na przywitanie.
– Piękny dzisiaj dzień, prawda? – próbowałem jakoś niezdarnie zagaić.
– To prawda. Niby zima, a powietrze jakieś takie wiosenne – pociągnęła nosem, a ja dopiero wtedy uświadomiłem sobie, że faktycznie śniegu jakby mniej i w ogóle jest cieplej. Roześmiałem się.
– Szybko mi zima zleciała w tym roku.
– I mnie też – znów uśmiech.
Zerknąłem na jej gładką buzię i ten miły uśmiech. No nie, znów mnie bierze!
– Z bólem głowy nie ma pani już kłopotów? – spytałem.
– O, to niestety wciąż często się zdarza. Przynajmniej dwa razy w miesiącu. Wtedy może się walić i palić, a ja jestem nie do życia. Ten straszny ból… Dobrze, że wtedy pan zaszedł tutaj na spacer – przypomniała mi. – A ja chyba nawet nie podziękowałam, więc... dziękuję teraz.
Na jej policzkach pojawiły się rumieńce, a ja zapatrzyłem się na nie jak zakochany szczeniak. Nigdy wcześniej żadna kobieta nie spodobała mi się tak jak Lusia. Dobry Boże, nawet… Halinka! Aż wstyd się przyznać… Tylko czy taka kobieta może być sama?! To niemożliwe…. Wreszcie wziąłem się na odwagę i wyjąłem z kieszeni torebeczkę.
– Pani Lusiu. Proszę się nie pogniewać, ale mam coś dla pani – oświadczyłem. Zaintrygowana odwinęła papier, a potem spojrzała na mnie ciepło.
– Widzi pan, ja te bóle mam od zawsze, ale nawet nie pomyślałam… – przerwała i ze wszystkich stron obejrzała moje pudełeczko, które było przeznaczone na tabletki. – Bardzo dziękuję. To strasznie fajny prezent, na pewno mi się przyda… Da się pan w rewanżu zaprosić do mnie na gorącą czekoladę? – zapytała tak naturalnie, że od razu skinąłem głową.
Posiedzieliśmy jeszcze w alejce, a potem poszliśmy do domu Lusi. Mieszkała sama! Jej mieszkanko było schludne i pełne uroku jak właścicielka. Rozglądałem się wokół, podczas gdy gospodyni przygotowywała obiecaną czekoladę. Potem siedzieliśmy przy stoliku nakrytym długą serwetą. Usiłowałem nie gapić się na Lusię, tylko skupić na uprzejmej rozmowie, jednak przychodziło mi to z trudem. Była nie tylko śliczna, ale też doskonale ubrana. Jak się potem przekonałem, nosiła obcisłe sweterki, które podkreślały jej figurę. Po raz pierwszy miałem wówczas okazję to zaobserwować i... spodobało mi się!
Dlaczego właśnie ona? Na to pytanie jeszcze długo szukałem odpowiedzi. A potem przestało to być istotne. To była już po prostu moja Lusia. Piękna, szalona Lusia, która odjęła mi lat, nauczyła mnie znów się śmiać, a na pierwszą wspólną gwiazdkę podarowała mi sanki.
– Wyjdę za ciebie, jeśli zjedziesz na nich z górki… gówniarzu – zachichotała. Właśnie taka była Lusia! Najpierw zaprosiła mnie na czekoladę, potem pocałowała, a rok później oświadczyła mi się. Brała sprawy w swoje ręce. I dobrze, bo chyba do dziś wodziłbym za nią oczami na polance – zamiast działać...