Z życia wzięte - prawdziwa historia o miłości i spotkaniu po latach

Z życia wzięte fot. Fotolia
Nie wiem, dlaczego wyjechałam z Francji. Zostawiłam tam swoje serce i wielką miłość. Chyba po prostu bałam się marzyć.
/ 23.09.2014 06:58
Z życia wzięte fot. Fotolia
Tamtej nocy znowu śnił mi się Paryż. Był taki, jak wtedy gdy miałam 18 lat: jesienny, słoneczny, spokojny. I bez turystów, bo wszyscy zakończyli już wakacje i pojechali z dziećmi do domów. W moim śnie wdychałam pełną piersią zapach jesiennych liści. Błądziłam uliczkami Dzielnicy Łacińskiej, jakby na kogoś czekając, ale też nikogo nie wypatrując. Wiedziałam, że i tak zaraz tę osobę spotkam. Obudziłam się lekka, pełna optymizmu. W głowie kręciło mi się jak po szampanie. „Co to było i czemu jest mi tak dobrze?” – pomyślałam. Nie chciało mi się szybko wstawać, bo to oznaczało zerwanie tajemniczej więzi pomiędzy mną a tym pięknym marzeniem sennym i miłymi wspomnieniami.

W Paryżu byłam przed laty. Pojechałam na kurs językowy, bo choć znałam już francuski, to miałam opory przed mówieniem w tym języku. Wyjazd miał mnie ośmielić. I ośmielił. Wyjeżdżając z Polski, byłam zakompleksioną maturzystką, ubraną zawsze w za dużą koszulę flanelową i dżinsy. Wróciłam z walizką francuskich ciuszków, w nowej fryzurze i z pewną siebie miną. „Istna Sabrina” – mówili moi bliscy, nawiązując do znanego filmu z Julią Ormond, w którym bohaterka o tym imieniu wraca odmieniona z Paryża. Śmiałam się z tego, lecz wiedziałam, że mają racje. I byłam z siebie dumna.

Paryż uczynił ze mnie inną osobę, jednak nie tylko Paryż. Odmienił mnie pewien mężczyzna, którego poznałam w parku koło wieży Eiffla. Pewnego dnia, postanowiłam zjeść lunch na ławce w tym ogrodzie. W McDonaldzie kupiłam zestaw na wynos, wyszłam i wkroczyłam na elegancką aleję wyłożoną żwirem. Musiałam podejść kawałek, zanim rozłożyłam się z posiłkiem na drewnianej ławeczce. Pałaszowałam z apetytem hamburgery, gdy nagle usłyszałam lekki szelest na żwirowej alejce. Po chwili tuż przy mnie zatrzymał się ciemnowłosy mężczyzna.
– Nie powinna się pani truć tymi amerykańskimi śmieciami – powiedział po francusku i zanim zdążyłam zareagować, chwycił mój obiad i wrzucił go do kosza.
– Co pan wyprawia?! Czy pan zwariował?! – krzyknęłam oburzona.
– Wcale nie. Tego nie można jeść!
– Ale to mój obiad!
– Ja panią zapraszam na obiad. A to były śmieci – upierał się nieznajomy.

Próbowałam się dalej kłócić i nagle ze zdumieniem zorientowałam się, że rozmawiam płynnie po francusku, pierwszy raz w życiu bez żadnej tremy. Najpierw zamilkłam oszołomiona, po czym obdarzyłam nieznajomego chyba najjaśniejszym z moich uśmiechów, co on najwyraźniej przyjął za zgodę. Potem już nie protestowałam. Pomyślałam, że zjemy coś i się rozstaniemy, ale co poćwiczę francuski, to moje. W końcu po to właśnie przyjechałam do Paryża! Jednak na tym znajomość się nie skończyła. Mój nowy przyjaciel okazał się bardzo kulturalnym człowiekiem, więc po obiedzie, który był naprawdę pyszny, oprowadził mnie po dzielnicy. Umówiliśmy się na kolejne spotkanie. Potem było następne. Nawet nie wiem, kiedy się zakochałam. Spacerowaliśmy godzinami po całym mieście. Korony starych drzew na Champs-Élysées tworzyły nad nami złoty baldachim. Piliśmy kawę w Café de Flore. Zaśmiewaliśmy się z kiczowatych rupieci sprzedawanych na pchlich targach. Było tak romantycznie!

Od pewnej chwili było też namiętnie. Zrezygnowałam z pokoiku w bursie Polskiej Akademii Nauk i przeprowadziłam się do mojego przyjaciela. Zajmował jasną pracownię malarską w jednej z wielkich kamienic na Montparnasse.
Oczywiście porzuciłam kurs francuskiego, bo lekcje miałam przez całą dobę. Czułam się wolna jak ptak i wiedziałam, że świat należy do mnie. Byłam szczęśliwa. Jednak w głębi duszy czułam też, że ta sielanka musi się kiedyś skończyć. Vincent miał jakieś swoje życie, o którym ja nie miałam bladego pojęcia, ja zaś swoje, o którym też mu nic nie mówiłam. Pewnego więc dnia spokojnie powiedziałam, że na mnie już czas. Zdziwił się.
– Kiedy wracasz do Paryża? – zapytał.
– Nigdy – odrzekłam.

Czułam się wtedy jak bohaterka powieści Remarque’a – piękna i tragiczna. W rzeczywistości byłam tylko głupią, niedojrzałą smarkulą, tak to teraz widzę.
– Rozumiem – odrzekł ze smutkiem.
– Zatem odwiozę cię na lotnisko.
Prawdę mówiąc, liczyłam na to, że będzie o mnie zabiegał, ale nie zrobił tego. Nie poprosił mnie o rękę, nie żebrał, abym została. Skończyło się. Ale powiedział coś, co napełniło mnie nadzieją:
– Myślę, że niedługo się spotkamy.
To zdanie dźwięczało mi w uszach wiele dni, wiele tygodni. To dlatego wróciłam tak promienna, zamiast tonąć we łzach. A potem nastała szara codzienność.

Pamiętałam o moim francuskim kochanku, o Paryżu, o tamtych cudownych chwilach we dwoje, lecz coraz bardziej zdawało mi się, że to był tylko sen. Potem emocje wystygły, wspomnienia przybladły i zaczęłam wyglądać nowej miłości. Dopiero z czasem przekonałam się, że wielka miłość nie zdarza się często, że im jesteśmy starsi, tym o nią trudniej. I zgodnie z moim kapitulanckim charakterem zrezygnowałam z poszukiwań. Skupiłam się na przyjemnościach życia. Miałam to szczęście, że mogłam realizować swoje zachcianki. Świetną sytuację finansową zawdzięczałam ojcu, który produkował specjalistyczne elementy metalowe we własnej fabryce. Poświęcił jej całe swoje życie i chciał, by kiedyś córka kontynuowała dzieło jego życia.

Ja jednak, chociaż wychowałam się w domu, w którym dużo mówiło się o biznesie, nie nadawałam się do prowadzenia firmy ojca. Ciągnęły mnie inne dziedziny: kultura obcych krajów, zwłaszcza tych śródziemnomorskich; nauka języków obcych, podróże. W gruncie rzeczy chyba chciałam po prostu wyjechać z Polski i nigdy nie wracać, ale o tym nie było nawet mowy. Nie miałam rodzeństwa i wiedziałam doskonale, że wcześniej czy później będę musiała przejąć firmę.

Po śmierci taty tak właśnie się stało. W sprawy produkcji wprowadzał mnie Henryk, współpracownik ojca, i chociaż opierałam się wcześniej sugestiom taty, że to właśnie Henryk byłby najlepszym dla mnie mężem, to szybko za niego wyszłam. Była to mądra decyzja. Mąż, znacznie ode mnie starszy i bardziej doświadczony życiowo, otaczał mnie opieką i darzył szacunkiem, o których wiele kobiet mogłoby tylko marzyć. Z rozpieszczanej córeczki tatusia z czasem zmieniłam się w przyzwyczajoną do zbytku, młodą żonę starszego biznesmena. I – nie powiem – spodobała mi się ta rola.

Nie musiałam się specjalnie wysilać. Leżałam na kanapie i czytałam książki. Napisałam dwa romanse i wydałam je pod pseudonimem. Zapisałam się do prywatnej szkoły malarstwa i grafiki, którą skończyłam z sukcesem. Szykowałam się do wyjazdu na wakacyjny kurs fotografii artystycznej na południu Francji, gdy zadzwonili do mnie z fabryki. Tak dowiedziałam się, że Henryk nie żyje. Zawał. Z dnia na dzień zostałam zupełnie sama, bezradna jak dziecko, choć już 35-letnia. Co będzie dalej ze mną? Tak bardzo się bałam! Oczywiście żal mi było Henryka, jednak moje łkanie, wręcz histeria na cmentarzu, były raczej spowodowane litością nad sobą niż nad zmarłym. „On ma dobrze! Już nic go nie obchodzi. A co będzie ze mną? Jak on mógł mnie tak zostawić?” – żaliłam w myślach na Henryka i zalewałam się łzami.

Potem dotarło do mnie, że starsze panie, czołowe plotkary, wzruszały się, jakie to piękne, że młoda żona tak rozpacza po starym mężu. Gdyby wiedziały, jaką jestem egoistką, toby mnie pewnie bez namysłu potępiły! Gdy po pogrzebie jechałam do fabryki, ręce mi się trzęsły. Na początku zadawałam wszystkim różne pytania, zdradzając się ze swoją niewiedzą. Fabryka jednak funkcjonowała siłą rozpędu, a ja z czasem zaczęłam wszystko pojmować i sobie radzić. Wpadłam w rutynę. Pobudka, śniadanie, przejazd do biura, obchód hali produkcyjnej, negocjacje z kontrahentami przez telefon, odpowiedzi na mejle. Wszystko szło bez zakłóceń...

I nagle te sny o Paryżu. Jeden, drugi, potem kolejne… Próbowałam o nich zapomnieć, lecz jesienne miasto mojej młodości nie chciało zniknąć z mojej głowy. Po kilku tygodniach chodzenia jak w transie zdecydowałam się: pojadę do Paryża. W dzisiejszych czasach kupno biletu, zamówienie hotelu i zorganizowanie wszystkiego to zaledwie pół godziny. Następnego dnia uprzedziłam współpracowników, że wyjeżdżam na trochę, i przy ich błogosławieństwie („Musi pani trochę odpocząć, pani prezes”), poleciałam.

Paryż powitał mnie gwarem ulicznych rozmów i pięknem starych kamienic. Był całkiem inny od polskich miast, ale tak bardzo bliski… Poczułam się jak w domu. Oczywiście odwiedzałam miejsca turystyczne, jednak raczej starałam się odszukać te znane mi sprzed lat. Wszystko wyglądało jak kiedyś, tyle że Paryż wypiękniał, odnowił się, ulice stały się bardziej eleganckie, a samochody mieszkańców – nowoczesne i znacznie droższe. Było też znacznie więcej dzieci. Nagle pożałowałam, że nie mam dzieci, że nie istnieje nikt, ani jedna osoba, dla której mogłabym się poświęcać. „Jestem kobietą samotną” – pomyślałam z goryczą. Czułam, że zmarnowałam życie. Gdy pomyślałam o kolacji, zorientowałam się, że stoję przed knajpką, w której przed wieloma laty najczęściej jadaliśmy z Vincentem, niedaleko wynajmowanej przez niego pracowni.

Najpierw mimowolnie się cofnęłam… Po chwili jednak weszłam do środka. „Przecież facet nie siedzi tu od tylu lat i nie czeka, aż się w końcu pojawisz, głupia” – zbeształam się w myślach. W lokalu wystrój nie zmienił się bardzo, nadal panowała kameralna atmosfera. Nie było tłumów ludzi ani jarzeniowych świateł. Oczywiście Vincenta też nie było. Stary kelner zapalił na stoliku przede mną maleńką świeczkę. Najpierw pomyślałam, że wygląda jak znicz, a w każdym razie ma w sobie tyle samo smutku. Potem sama sobie wydałam się śmieszna. Po tylu latach opłakiwać utraconą miłość to przecież czyste szaleństwo!

Przypomniały mi się porady psychologiczne z prasy kobiecej i uznałam, że pewnie smutek, który mam w sobie, bierze się z żałoby po ojcu i mężu. A więc zapewne minie, tak jak mija żałoba. Pocieszyłam się tym i zabrałam do jedzenia. Kończyłam już deser, gdy w drzwiach knajpki pojawił się nowy klient. Wiem, że nikt mi nie uwierzy, sama nie wierzyłam, ale to był Vincent! Niemal niezmieniony… Tak samo przystojny i elegancki jak kiedyś. Tak samo realny jak krzesło, na którym siedziałam. Zaparło mi dech w piersiach, a on spojrzał na mnie jak na zjawę. Potem ruszył w moją stronę.
– Witaj. Mogę się przysiąść? – zapytał i sekundę później już siedział przy moim stoliku i trzymał moją dłoń w swojej. – To naprawdę ty? To nie sen? – pytał.
– To ja. Przyśnił mi się Paryż, więc przyjechałam – powiedziałam może trochę melodramatycznie, ale u boku Vincenta czułam się jak postać z filmu.
– Jesteś sentymentalna. To doprawdy urocze – uśmiechnął się. – Raul, podaj nam szampana, najlepszego, jakiego masz! – zawołał w kierunku kelnera.
– Przecież pan nigdy nie zamawia szampana? – zdziwił się staruszek.
– Ale dziś jest wielki dzień.

Przyglądaliśmy się sobie w milczeniu. Mijała minuta za minutą, ale cisza wcale nam nie ciążyła. Po prostu musieliśmy do siebie przywyknąć. Szampan był wyborny. Po drugim kieliszku języki nam się rozwiązały i zaczęliśmy wreszcie mówić. Opowiedziałam Vincentowi o moim ojcu, o Henryku, o fabryce. On wyznał mi, że jest już po dwóch rozwodach, a pierwszy zaliczył jeszcze przed naszym poznaniem; że ma dorosłego syna, który z matką mieszka w Kalifornii. I jest w impasie, bo czuje, że jeśli teraz nie zacznie realizować swoich młodzieńczych marzeń, to już nie zrobi tego nigdy.
– Chciałbym rzucić drukarnię, którą prowadzę z bratem, przenieść się na wieś, gdzie mieszkali moi dziadkowie, i tam, pod Bordeaux, uprawiać winorośl. Własne, dobre wino, sygnowane moim nazwiskiem, to moje wielkie marzenie. Spokojne, szczęśliwe życie, posiłki na świeżym powietrzu… – rozmarzył się.

Postanowiłam zapytać wprost:
– Czy to także propozycja dla mnie, czy już w tych planach jest jakaś inna kobieta?
– Chciałabyś spróbować? – spytał i chyba wyczułam w jego głosie nutę podekscytowania. – A twoja fabryka?
– Myślę tak jak ty. Jeśli teraz nie spróbuję doścignąć marzeń, to już na zawsze zostanę uwięziona w fabryce mojego ojca. Nie chcę tego. Nigdy nie lubiłam tej pracy. Wolę sprzedać zakład. Może też sobie kupię kawałek ziemi pod winnicę?

Odruchowo wzięliśmy się za ręce.
– Wiesz, że tamta pracownia… Nadal ją mam – powiedział cicho.
– Na to liczyłam – uśmiechnęłam się. Spojrzeliśmy sobie w oczy, a potem nasze usta wreszcie się spotkały. Po tylu latach… Mój sen nie kłamał. Jesień w Paryżu jest pełna czarodziejskiej magii.

Natalia R., lat 36

Redakcja poleca

REKLAMA