Z życia wzięte - prawdziwa historia o końcu samotności

Z życia wzięte fot. Fotolia
Kochany Lucek. Dałam mu dach nad głową, a on mnie – radość i nadzieję, że mój los może się odmienić...
/ 19.12.2014 06:58
Z życia wzięte fot. Fotolia
Dzień ciągnął się niemiłosiernie. Co chwilę spoglądałam na zegarek. O rany, do końca pracy zostało jeszcze pięć godzin. A on przecież tam czeka! I pewnie bardzo, bardzo tęskni. Jak nic siedzi pod drzwiami i wpatruje się w nie z nadzieją… Jeszcze tylko dwie godziny, jeszcze pół… Już! Można zamknąć komputer, włożyć kurtkę i biec do domu!

Pędząc po schodach na trzecie piętro, uśmiechałam się sama do siebie. Świat nie wydawał mi się już taki ponury i nieprzyjazny jak jeszcze tydzień temu. Wreszcie miałam do kogo się spieszyć po pracy. Nie byłam już taka samotna! Otworzyłam drzwi i weszłam do mieszkania. Tak jak przewidywałam, Lucuś, mój nowy kudłaty współlokator, już czekał! Kompletnie oszalał na mój widok. Łasił się, skakał, lizał mnie po rękach i szczekał radośnie. Usiadłam na podłodze i zaczęłam drapać psiaka za uszkiem. Położył się na grzebiecie i zadowolony wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– No i co mały wariacie! Tęskniłeś za panią? No, dość już tych pieszczot. Teraz pójdziemy na spacerek, a potem zrobimy sobie coś pysznego do jedzenia – powiedziałam, podnosząc się z podłogi. Psiak także wstał i oparł się łapkami o moje nogi. Posłusznie czekał, aż przypnę mu smycz. Jakby rozumiał, co do niego mówię.

Mimo dość wczesnej pory park był prawie pusty. Latem rozbrzmiewał głosami matek i śmiechem dzieciaków bawiących się na pobliskim placu zabaw, ale zimą? Chętnych do wieczornych zabaw i spacerów było niewielu. Właśnie spadł pierwszy śnieg i na dworze zrobiło się naprawdę chłodno. Ale mnie zupełnie to nie przeszkadzało. Było tak pięknie, biało… Ruszyłam, alejką w stronę stawu. Szłam wolno, przystając co chwila, bo Lucuś musiał obwąchać prawie każdy krzaczek. No tak, przecież dopiero poznawał okolicę… Odpięłam smycz. Natychmiast zaczął biegać wokół mnie jak szalony. Patrząc na ten radosny taniec, poczułam się… szczęśliwa. Pomyślałam, że gdyby nie on, siedziałabym teraz pewnie w fotelu i jak zwykle użalała się nad swoim losem.

Zawsze byłam samotnikiem. Nawet w szkole i później na studiach nie miałam przyjaciół, chłopaka. Moje rówieśniczki biegały na randki, spotykały się na ploteczki, a ja siedziałam w domu. Gdy kilka lat temu zaczynałam pracę, miałam nadzieję, że to się zmieni. Poznam nowych ludzi, z kimś się zaprzyjaźnię, może się zakocham… Któregoś dnia usłyszałam przypadkowo, jak moi współpracownicy umawiają się na drinka po pracy.
– Zapraszamy Iwonę? – zapytała w pewnym momencie jedna z koleżanek.
– No coś ty! Ona jest jakaś taka smutna, nijaka. Szara mysz – zaprotestował od razu jeden z kolegów.
Inni natychmiast mu przytaknęli. Zrobiło mi się potwornie przykro, ale nawet nie miałam do nich pretensji. Bo i o co? Przecież to nie oni byli winni temu, że jestem taka, jaka jestem. Chorobliwie nieśmiała i samotna. To sprawiało, że czułam się gorsza, brzydsza, głupsza, niewiele warta…

Po tamtym zdarzeniu jeszcze bardziej zamknęłam się w sobie. W pracy starałam się być niewidoczna. Włączałam komputer i chowałam się za ekranem. Modląc się, żeby nikt się do mnie nie odezwał. Pogodziłam się ze swoim losem. Myślałam, że już nic się w moim życiu nie zmieni. Tydzień temu zorganizowano w naszej firmie świąteczną zbiórkę pieniędzy i darów dla bezdomnych zwierząt. Ludzie przynieśli z domów koce, poduchy, legowiska. Było tego naprawdę sporo.
– Iwona, może zawiozłabyś to do schroniska? – zapytała mnie szefowa. Zgodziłam się. Przecież nic lepszego nie miałam do roboty…

Kierowniczka schroniska bardzo ucieszyła się z darów.
– Chce pani zobaczyć naszych podopiecznych? – zapytała. Skinęłam głową. Bezmiar psiego nieszczęścia poraził mnie. Przez kraty głaskałam błagające o odrobinę czułości zwierzaki. W pewnym momencie zobaczyłam, jak z jednego z boksów wychodzi młoda dziewczyna.
– No i jak, zjadł coś? – krzyknęła do niej kierowniczka. Dziewczyna pokręciła przecząco głową. Podeszłyśmy bliżej. Zajrzałam do boksu. W rogu leżał zwinięty w kłębek niewielki kundelek. Nawet nie podbiegł do nas, by się przywitać. Na chwilę tylko podniósł łepek i spojrzał wielkimi brązowymi oczami. Były pełne bólu i tęsknoty.
– Przywieziono go do nas dziesięć dni temu. Zgubił się, albo ktoś go wyrzucił. Nie chce jeść, pić… Jak go ktoś szybko nie weźmie, może stać się najgorsze. Ale trudno mu będzie znaleźć dom. Nie jest już najmłodszy no i nie potrafi się zareklamować – westchnęła kierowniczka.

Jeszcze raz spojrzałam na psiaka. Pomyślałam, że on jest taki jak ja. Samotny, zagubiony.
– Ja go zabiorę! Będzie miał u mnie dobrze! – prawie krzyknęłam. Kierowniczka spojrzała na mnie zaskoczona, a potem się uśmiechnęła.
– Lucek, chyba znalazłeś dom! – powiedziała do psiaka. Kudłacz podniósł się i podszedł do kraty. W jego brązowych oczach zobaczyłam nadzieję… Pół godziny później ruszyliśmy razem do domu. Byłam podekscytowana jak nigdy! Gdy weszliśmy do mieszkania, ustawiłam miseczki, które kupiłam po drodze i nasypałam karmy. Psiak spałaszował ją w kilka chwil. Potem szybko zrobił obchód wszystkich kątów, wskoczył na fotel i zasnął.

Zerwał się wiatr. Naciągnęłam kaptur na głowę i zaczęłam rozglądać się za Lucusiem. Był bardzo zajęty odkopywaniem czegoś spod śniegu.
– Wracamy do domu! – krzyknęłam. Psiak posłusznie podbiegł i poczekał aż zapnę mu smycz. Ruszyliśmy w stronę osiedla. Właśnie mieliśmy przejść na drugą stronę ulicy, gdy nagle z piskiem opon zatrzymał się niedaleko nas samochód. Wyskoczył z niego jakiś mężczyzna i zaczął biec w naszą stronę. Coś krzyczał. Przestraszyłam się. Chciałam wziąć Lucusia na ręce i uciec. Ale psiak jakby oszalał. Szarpnął, zerwał się ze smyczy i… rzucił się na nieznajomego. Przerażona pobiegłam za nim.
– Przepraszam, mój pies nigdy dotąd tak się nie zachowywał – zaczęłam tłumaczyć. Ale mężczyzna w ogóle nie zwracał na mnie uwagi.
– Misiek! Jesteś! – podniósł psa i mocno go przytulił.

Lucuś lizał mu twarz i popiskiwał radośnie. Nie rozumiałam, co się dzieje. Stałam więc z boku i zdezorientowana przyglądałam się całej scence. Mężczyzna w końcu mnie zauważył.
– To mój pies. Ma na imię Misiek – pośpieszył z wyjaśnieniami. – Często wyjeżdżam w delegacje i wtedy opiekuje się nim mój sąsiad. Kilka dni temu, gdy byli na spacerze, Misiek gdzieś pognał i ślad po nim zaginął. Wróciłem dwa dni temu i od tamtej pory wszędzie go szukam. No i go odnalazłem!

Nogi się pode mną ugięły. A więc tylko tyle trwało moje szczęście. Tydzień! Za chwilę nieznajomy zabierze Lucusia do samochodu i więcej już nigdy go nie zobaczę. Zrobiło mi się potwornie smutno. I wtedy stało się coś dziwnego. Psiak wyśliznął się z rąk mężczyzny i stanął tuż przy mnie. I zaczął spoglądać to na niego, to na mnie i znów na niego i na mnie. Nieznajomy patrzył na to z rozbawieniem.
– Mam na imię Michał – przedstawił się. – Może pójdziemy z nim razem na spacer? Coś mi się wydaje, że on teraz nie ma już tylko pana, ale i panią.

Zawróciliśmy w stronę parku. Długo spacerowaliśmy. Michał opowiedział mi o sobie. I o Miśku, którego znalazł kiedyś przywiązanego do drzewa w lesie. Była już prawie północ, gdy stanęliśmy we troje przed moim blokiem.
– Mam do ciebie prośbę. Jutro znowu wyjeżdżam. Na trzy dni. Może Misiek mógłby u ciebie zostać? – zapytał Michał.
– Oczywiście, chętnie się nim zaopiekuję! – krzyknęłam uradowana.
Mężczyzna pochylił się nad psiakiem.
– Bądź grzeczny i słuchaj tej pięknej i miłej pani – pogłaskał go. A potem uśmiechnął się do mnie promiennie. – Do zobaczenia za trzy dni – powiedział i spojrzał mi głęboko w oczy. Nie jestem pewna, ale chyba widziałam w nich coś, na co zawsze czekałam…

Redakcja poleca

REKLAMA