– A gdzie to jest? – spytałam, odkładając patelnię na bok, i przez moment czekałam, aż moja córka rozsznuruje trampki.
– Na południu Francji, w Prowansji! Będę recepcjonistką w biurze Peugeota! Na cały etat! – krzyczała, jak zawsze, kiedy była czymś mocno podekscytowana.
– To świetnie – ponownie zaczęłam wycierać patelnię. – Czyli wyjeżdżasz z domu na całe wakacje, tak?
– Noooo, nie tylko na wakacje… – zająknęła się jakoś dziwnie. – To praca na stałe. Firma chce kogoś minimum na dwa lata, a potem jest możliwość awansu…
Wiktoria rozciągała samogłoski, jakby bała się postawić kropkę po zdaniu, w którym przekazywała mi takie wieści. Starałam się nie rozpłakać, przynajmniej nie przy niej. Nie mogłam dopuścić do tego, by myślała, że chcę ją ograniczać, że jestem jedną z tych toksycznych matek, które „podcinają dzieciom skrzydła, aby nie wyfrunęły z gniazd”. Przeczytałam kiedyś artykuł o takich kobietach i obiecałam sobie, że zawsze będę wspierać swoje jedyne dziecko w jego dążeniu do szczęścia, realizacji ambicji, pasji i robieniu kariery. I właśnie przyszła dla mnie pora próby.
– To kiedy… wyjeżdżasz? – zapytałam, choć miałam ochotę powiedzieć: „Kiedy mnie opuszczasz?” albo „Kiedy mnie porzucasz?”.
– Za tydzień – patrzyła na mnie badawczo, więc uśmiechnęłam się bohatersko.
Kolejne dni upłynęły Wiktorii na załatwianiu formalności, robieniu zakupów i kombinowaniu, jak upchnąć dwie szafy ciuchów w jedną walizkę i nieduży plecak. Nie miała zbyt wiele czasu, żeby poświęcać go na zajmowanie się moim stanem psychicznym. A ten był naprawdę kiepski. Matką zostałam w wieku osiemnastu lat. Jej ojciec prowadził uwielbiane przeze mnie zajęcia teatralne w osiedlowym domu kultury. Dopiero kiedy zaszłam w ciążę, dowiedziałam się, że nie jest wolnym trzydziestolatkiem, który w weekendy jeździ w Jurę, bo pasjonuje się wspinaczką. Wyszło na jaw, że ma prawie czterdzieści lat, żonę i dwóch synów. I to właśnie z nimi spędza soboty i niedziele.
Dostałam alimenty i pełen skruchy, ostatni pocałunek na zakończenie naszego romansu. Może miał mi osłodzić fakt, że rodzice zerwali ze mną kontakty. Wiktorię w każdym razie wychowywałam sama.
Zawsze byłyśmy tylko we dwie: mama i córka, a potem dwie przyjaciółki. Poświęciłam córce wszystko, a w zamian nie chciałam niczego. Liczyłam się z tym, że pewnego dnia wyprowadzi się z domu. Wiedziałam, że muszę ją w tym dążeniu wspierać.
– Mamo, wiem, że jest ci przykro z powodu mojego wyjazdu… – dwa dni przed opuszczeniem kraju Wiki usiadła na brzegu mojego łóżka. – Że bardzo źle to znosisz…
– Nie… Dlaczego tak myślisz? – odezwałam się chrapliwie, podciągając koc.
– Bo od kiedy powiedziałam, że jadę do Francji, prawie nic nie jesz, ciągle leżysz w łóżku i nic cię nie interesuje. Wcale nie chcesz, żebym wyjechała, prawda?
Już miałam przytaknąć, wzruszona, że tak się przejmuje moim stanem psychicznym, kiedy dokończyła myśl:
– Ale wiesz, że ja muszę jechać... To przecież moja życiowa szansa! Musisz jakoś się z tym pogodzić, mamuś.
Nie odpowiedziałam, tylko naciągnęłam koc na głowę. Próbowała mnie pocieszać, że będziemy do siebie dzwonić, lecz to tylko pogarszało sprawę. Byłam nieszczęśliwa i bałam się zostać sama w pustym domu. Minął kolejny dzień.
– Mamo, wstań i zobacz, co dla ciebie mam! – zawołała moja córka. To było w przedzień jej wyjazdu. Walizka i plecak stały już gotowe w przedpokoju, a ona wyszła gdzieś „tylko na chwilę”. Najwyraźniej wróciła z prezentem, który miał mi osłodzić jej nagły wyjazd.
– To Dina! – zakomunikowała mi.
– Pies? – zdziwiłam się.
– Właściwie to suczka. Śliczna, prawda?
Spojrzałam zdezorientowana na małego pieska, którego Wiktoria wyciągała właśnie z dużej torby. Rzeczywiście był śliczny. Nigdy wcześniej nie miałam psa, kota ani żadnego innego zwierzęcia, nie licząc rannego wróbla, którego kurowałyśmy na balkonie, kiedy Wiki miała sześć lat. Nie bardzo wiedziałam więc, co zrobić ze szczeniakiem, wyraźnie przestraszonym nową sytuacją, patrzącym na mnie czarnymi oczami.
– Nie chcę, żebyś czuła się samotna, mamuś – córka przytuliła się do mnie. Chciałam odpowiedzieć, że żadne zwierzę nie zastąpi mi córki, ale w tym momencie Dina polizała mnie po dłoni i zrozumiałam, że Wiktoria miała dobry pomysł.
Kiedy moje dziecko wyjechało, zostałyśmy same: Dinka i ja. Może to zabrzmi dziwnie, ale układanie szczeniaka naprawdę trochę przypomina wychowywanie dziecka. W każdym razie dostarcza mnóstwa radości i pozwala zapomnieć o zmartwieniach. Zwłaszcza że moja psinka była bardzo towarzyska, wesoła, inteligentna i uczuciowa. Chyba Wiktoria, wybierając ją, miała nadzieję, że żywe usposobienie Diny rozproszy moje smętne myśli.
– I miałaś rację – przyznałam po kilku tygodniach. – Ona jest niesamowicie aktywna! Ciągle chce biegać, wyszukuje sobie przeszkody do przeskakiwania i w ogóle dzięki niej nie siedzę ciągle w domu.
To była prawda. Niedaleko mojego domu jest „psia łączka”, czyli miejsce, gdzie spotykają się właściciele czworonogów. Włócząc się z Dinką, zauważyłam, że na łączkę przychodzi sympatyczny mężczyzna ze skundlonym labradorem. Moja malutka psina często bawiła się z tym zwierzakiem, a ja
przed każdym spacerem obiecywałam sobie, że tym razem zacznę niezobowiązującą pogawędkę z jego panem. Nawet ze dwa razy się nieśmiało uśmiechnęłam, ale jakoś nigdy nie zebrałam się na większą odwagę.
– Dzisiaj to zrobię! – oświadczyłam w końcu Dinie tańczącej w przedpokoju ze smyczą w pysku. – Zapytam o jego psa. Wabi się Kapsel, ty go znasz, no nie? To może byście nas poznali? Co ty na to?
Dina pojęła, że czegoś od niej oczekuję, więc stanęła na tylnych łapkach i pisnęła cicho. Może myślała, że chcę nauczyć ją nowej sztuczki? „To byłaby całkiem niezła sztuczka – pomyślałam – zapoznać mnie z tym sympatycznie wyglądającym panem”.
Zdecydowana, żeby tego dnia przedstawić się właścicielowi Kapsla, zapięłam Dince szelki i poszłyśmy na psią łączkę.
– No, biegaj! – poleciłam suni i rozejrzałam się dokoła, bo było po osiemnastej, czyli stała pora spacerów Kapsla. Nagle usłyszałam głośne, basowe szczekanie i przerażony jazgot Diny. Odwróciłam się, krzycząc jej imię, ale moja puszysta, mała kuleczka mknęła już w stronę pobliskiego lasku, a za nią sadził ogromnymi susami czarny rottweiler. Przestraszyłam się.
– Dina! Dina! – rzuciłam się w kierunku psów, lecz nie miałam szans ich dogonić. Oba wpadły między drzewa i natychmiast zniknęły mi z oczu. Rottweiler najwyraźniej był sam. Nikt go nie wołał, nikt za nim nie biegł. Może zgubił się komuś wcześniej i snuł po okolicy? A może ktoś wyrzucił go z samochodu?! Tego nigdy się nie dowiedziałam. Ostatni raz widziałam go, kiedy z ujadaniem wpadał w wysokie krzaki, ścigając moją biedną, przerażoną Dinkę.
Biegałam po zagajniku i zdzierałam sobie gardło wołaniem Diny… Bez skutku. Moja maleńka, wesoła sunia, którą tak pokochałam, przepadła bez śladu. Ze zgrozą myślałam, że ten czarny, wyszczerzony potwór mógł ją dopaść i zagryźć. Z płaczem biegałam po okolicy, nawołując Dinę i ściskając czerwoną smycz, jakby to był talizman.
– Przepraszam, zgubił się pani pies?
Właśnie dmuchałam nos, kiedy ktoś podszedł do mnie z boku. To był on, facet z Kapslem. Miał zatroskany wyraz twarzy i wyraźnie dążył do rozmowy. Tyle że teraz nic mnie to nie obchodziło. Chciałam tylko znaleźć mojego psa!
– Tak, taki mały, rudy – wydukałam, próbując opanować płacz. – Sunia… uciekała przed bezpańskim rottweilerem….
– Poszukam z panią – zaoferował się. – Wabi się Dina, prawda? Często ją z panią widywałem, więc wiem, jak wygląda.
Pomimo całej mojej rozpaczy te słowa dodały mi odrobinę otuchy. Właściciel Kapsla miał na imię Benek i bardzo się zaangażował w te poszukiwania. Chodziliśmy po krzakach prawie dwie i pół godziny, ale nie znaleźliśmy mojej biednej suni.
– Pomogę ci rozwieszać ogłoszenia – zaproponował Benek. – Mam kolorową drukarkę. Jeśli mi dasz zdjęcie Dinki, to zrobię ze sto egzemplarzy, a potem je porozklejamy po okolicy, dobrze? Nie martw się, na pewno szybko ją znajdziemy!
Ale minęły dwie doby, a mojej Dineczki nigdzie nie było. Nikt jej nie widział, nikt nie odpowiedział na ogłoszenie. Musiałam powiedzieć o tym Wiktorii i przez długą chwilę córka się nie odzywała. Miałam wrażenie, że wini mnie o ucieczkę Diny. O to, że nie zapewniłam jej bezpieczeństwa na spacerze. To sprawiło, że poczułam się jeszcze gorzej. Przestałam mieć ochotę na jedzenie, w nocy nie mogłam spać. Ktoś by powiedział: „To tylko pies”, ale przecież Dinka była jedyną istotą, która dotrzymywała mi towarzystwa w tym trudnym dla mnie okresie! To ona sprawiła, że jakoś pozbierałam się po wyjeździe córki, zaczęłam wychodzić na spacery i naprawdę cieszyć się chwilami spędzonymi na świeżym powietrzu. A może biegła na oślep tak długo, aż znalazła się w jakimś obcym miejscu? I co potem? Może ktoś ją przygarnął? W końcu to śliczny psiak… W każdym razie żadne schronisko nie przyjęło mojej Diny od dnia jej zaginięcia, a sprawdzałam to trzy razy.
Trzeciego dnia od zaginięcia Dinki znów przyszedł Benek z Kapslem.
– Joasiu, może wyjdziesz z nami na spacer? Sprawdzimy, czy plakaty się trzymają.
Moje nieszczęście, a potem wspólne drukowanie i rozwieszanie plakatów w błyskawicznym tempie nas zbliżyło. Benek był rozwiedziony, bezdzietny, i twierdził, że już dawno zwrócił na mnie uwagę. Ja jednak wpadłam w taką rozpacz z powodu utraty psa, że nawet to mnie nie ucieszyło.
– Joasiu, może ty nie chcesz chodzić na łączkę? – Benek był wrażliwy, musiał zauważyć, że znajome miejsce mnie przygnębia. Przecież wszyscy mieli tam psy, bawili się z nimi, rzucali im kijki. To bolało.
– Przejdźmy się laskiem do stawu – zaproponował Benek z westchnieniem.
Jednak do stawu nie doszliśmy. Gdzieś w połowie drogi Kapsel zaczął węszyć między drzewami i się od nas oddalił.
– Kapsel! Wracaj! Do nogi! – krzyknął Benek i w jego oczach błysnęła panika. Zrozumiałam dlaczego. To w tym lasku coś złego stało się mojej suni. A co, jeśli ten rottweiler nadal tam się włóczył?!
– Kapsel! – zawtórowałam Benkowi i natychmiast pobiegliśmy za psem, przedzierając się przez gęste chaszcze. Kilka razy mignął nam jego ogon, więc wiedzieliśmy, w którą stronę biec.
– Kapsel! – krzyczeliśmy, ale bez skutku. Pies odbiegł za daleko. Benek był zdenerwowany, ja bliska płaczu. Co kryło się w tym lesie, że przepadały w nim psy?!
Nagle usłyszeliśmy szczekanie.
– To on! Poznaję! – Benek zaczął biec w tamtą stronę, a ja, potykając się, za nim.
– Kapsel! – krzyknęliśmy unisono, bo jednocześnie zobaczyliśmy psa. Stał pod starym, wielkim drzewem o częściowo wydrążonym pniu i ujadał nerwowo, przypadając co rusz do ziemi.
– Może znalazł wiewiórkę? Albo lisa? – zasugerowałam i podeszliśmy bliżej. Benek usiłował zapiąć psu smycz i odciągnąć go od drzewa, ale Kapsel zapierał się wszystkimi łapami, wyrywał i usiłował krążyć wokół zmurszałego pnia.
– Tam coś jest – orzekł w końcu Benek. – Pewnie jakieś zwierzę, dlatego Kapsel nie odpuszcza. No już, chodź, piesku, to pewnie tylko jakaś wiewiórka…
Ale to nie była wiewiórka. Zrozumiałam to, kiedy tuż obok sporego otworu w pniu zauważyłam… kosmyk rudej sierści. Jak w transie wzięłam je do ręki i zaczęłam gołymi rękami rozgarniać liście, gałęzie i fragmenty kory, którymi zapchana była dziupla.
– Co robisz? – Benek zapiął już smycz psu i teraz patrzył na mnie, jakbym oszalała.
– Dinka! – zawołałam, ignorując pytanie. Miałam rację! Odpowiedziało mi cichutkie skomlenie i w tym momencie Benek rzucił się pomóc mi w odgrzebywaniu dziupli.
Była tam. Żyła! Moja malutka Dinka leżała skulona w wydrążonym pniu wielkiego drzewa, do którego musiała się wcisnąć, uciekając w panice przed rottweilerem. Potem nie umiała już się wydostać, więc została w schronieniu, które zamieniło się w pułapkę. Gdyby nie Kapsel, który wyczuł jej zapach, nikt nigdy by jej nie znalazł…
– Jest odwodniona i przerażona, ale nie ma obrażeń – powiedział weterynarz dwie godziny później, kończąc badanie Diny.
– Niech zostanie na noc pod kroplówką.
Nie mogłam uwierzyć, że naprawdę ją odzyskałam! Moja Dinka żyła i wracała do domu! Od razu zadzwoniłam do Wiktorii i opowiedziałam jej tę niesamowitą historię.
– Zaraz, właściwie to jaki Benek? – zapytała, przerywając mi. – Kto to jest?
– Przyjaciel – wyjaśniłam.
– Tylko przyjaciel? – chciała wiedzieć.
– Na razie tak – miłe ciepło koło serca na myśl o Benku dało mi do zrozumienia, że owa „przyjaźń” to może być stan przejściowy. – Najważniejsze, że znaleźliśmy Dinę!
– Najważniejsze, że jesteś szczęśliwa i że nie jesteś sama – poprawiła mnie.
Miała na myśli Dinkę czy Benka? Nieważne. W tamtej chwili byłam szczęśliwa, ponieważ odzyskałam psa. A co do Benka – uznałam, że… czas pokaże.