– Ale panie dyrektorze! – Mariusz, który miał już swoje lata i był tuż przed emeryturą, wstał z krzesła wyraźnie niezadowolony. – Ja chcę iść na urlop w lipcu, nawet wykupiliśmy z Bożeną wczasy w Bułgarii, a pan mi tu mówi, że…. – i tak gadał dobrych kilka minut, oczywiście bez efektu.
I tak za oknami padał śnieg, a ja przeglądałem w internecie strony biur podróży. Cały pech polegał na tym, że nie cierpię nart ani snowboardu, ani tym bardziej długich wędrówek po ośnieżonych szlakach, a to z powodu mojego krążenia. Zimą zawsze marznę niczym pies bez budy. Zaczyna się od stóp i jest to sygnał, żebym czym prędzej uciekał do bacówki na jakiegoś grzańca. Jeśli zaś przeciągnę strunę – kończy się na poczuciu, że moje nogi przestają być moje. Więc przeglądałem te katalogi, ale bez większego entuzjazmu, bo w dodatku nie miałem z kim jechać. Porażka. Trzy i pół dychy na karku, a nie potrafiłem zorganizować sobie fajnego wypadu urlopowego! Postanowiłem wybrać się do jakiegoś ciepłego kraju. Niestety, nie mogłem znaleźć nic interesującego. Aż do momentu, kiedy otworzyłem linka, którego podesłał mi mój kumpel Tadek. W komentarzu pod ofertą pewnego hotelu znalazłem dwa zdania, które postawiły mnie na nogi i z ociężałego leniwca zamieniły w polującego tygrysa.
„Ładna, wysoka i szczupła brunetka przyjmie zaproszenie na wspólny damsko-męski wypad do Egiptu. Stawia tylko dwa warunki: zapraszający nie może być żonaty i płaci rachunki”. Spełniałem pierwszy, stać mnie było na drugi, więc niewiele myśląc, wysłałem mejla na podany adres, dodając, że wyjeżdżam jeszcze w tym tygodniu, więc jeśli się zgadza, proszę o szybkie info. Mogłem spróbować zaprosić jedną z koleżanek, z którymi niekiedy spędzałem weekendy, lecz to mnie jakoś specjalnie nie kręciło. A tu miałem tajemnicę i ryzyko. Czułem się jak po kilku mocnych drinkach. Jeszcze tego samego dnia dostałem odpowiedź: „Wchodzę w to. Znasz warunki. Kiedy odlot? Ula”. Byłem wniebowzięty! Moja wyobraźnia strzelała niczym wulkan w przededniu erupcji. Jaka ona jest? Czy będziemy mieli o czym gadać? Czy tak jak ja lubi sobie pospać? A może to próba naciągnięcia zdesperowanego naiwniaka na kasę albo jakiś głupi żart?
W noc przed wylotem spałem nie najlepiej i rano o szóstej byłem już na lotnisku Chopina. Odlot mieliśmy o ósmej trzydzieści, ale spotkanie z przedstawicielem biura i odprawa miały zająć trochę czasu. Gdy zamykałem drzwi od domu, przekręciłem obydwa zamki. Wczoraj odwiozłem Bena do rodziców, razem z jego kuwetą i miseczkami, więc mieszkanie przez całe dwa tygodnie miało stać puste. Kwiatów nie posiadam, to znaczy próbowałem kilka razy, ale mój kot sikał do doniczek z takim zapałem, że dałem sobie spokój. Rozejrzałem się po hali odlotów i od razu zauważyłem duży znak mojego biura podróży. Szybki rzut oka na boki i oddech ulgi, bo w okolicy stolika nie było żadnej laski. Nie żebym podświadomie pragnął, by tajemnicza Ula nie przyszła, ale chciałem ją najpierw trochę poobserwować z ukrycia.
Załatwiłem formalności u sympatycznego rezydenta, odebrałem dokumenty i usiadłem przy jednym z kilku, na szczęście wolnych o tej porze dnia, stolików w kawiarence. Byłem niczym myśliwy wyglądający z leśnej ambony swojej ofiary, bez dwururki wprawdzie, ale z dwoma biletami w dłoni. Najpierw podeszło jakieś małżeństwo z dziećmi; tę zwierzynę zignorowałem niemal automatycznie. Potem grupka studentów, ale mojej Uli ani widu, ani słychu. Czas się zbierać do odprawy paszportowej, a ja siedzę na tyłku i rozglądam się dokoła, jakbym szyję miał na sprężynach...
– Cześć, Jurek! – głos za moimi plecami tak mnie zaskoczył, że gdyby nie fakt, że właśnie dopijałem kawę, zawartość filiżanki wylądowałaby na mojej bluzie.
– O, cześć – wydukałem zdumiony. – Co ty tu robisz? Lecisz gdzieś może? – zapytałem bez sensu, zważywszy na fakt, że znajdowaliśmy się przecież na lotnisku.
Majka od czterech miesięcy była stażystką w naszej firmie, a konkretnie pomagała w archiwizacji dokumentów, i sam czasami wpadałem do „lochu”, jak nazywaliśmy archiwum, po potrzebne mi kwity. Zamieniliśmy kilka, może kilkanaście zdań, ale niewiele więcej, bo już pierwszego dnia pracy Majka obwieściła wszem i wobec, że wiosną bierze ślub. Dla mnie to jakby wywiesiła sobie na szyi kartkę „Zajęte, nie przeszkadzać”. Znalazło się co prawda kilku śmiałków, którzy próbowali nadgryźć ten owoc, bo było co nadgryzać, jednak z marnym skutkiem. Owoc okazał się twardym orzechem do zgryzienia.
– Lecę do Hurghady – odpowiedziała Maja z uśmiechem na ustach.
– O, to tak jak ja! – zauważyłem, jednocześnie rozglądając się w poszukiwaniu jej narzeczonego, i zrobiłem to tak dyskretnie, że dziewczyna aż parsknęła śmiechem.
– Jestem sama. Wiesz... z tym ślubem to lipa, zasłona dymna. Byłam świeżo po, jak to się mówi, toksycznym związku i chciałam, żeby faceci dali mi spokój.
– Pewnie, jasne... No ale z kim jedziesz? Bo chyba nie sama – bąknąłem, zerkając w kierunku mojego miłego rezydenta.
Poza jakąś starszą panią w pobliżu kawiarni nie było nikogo.
– Pewnie, że nie – usiadła naprzeciw, zasłaniając mi widok na stolik biura podróży. – Z fajnym facetem, który potrafił powstrzymać swoje samcze zapędy, gdy było trzeba.
– To chyba jakiś eunuch – rzuciłem, siląc się na dowcip, i dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że obrażam obcego człowieka, bo miał więcej szczęścia ode mnie.
– No nie wiem – Maja znowu błysnęła zębami. – Aż tak blisko to my ze sobą nie byliśmy, ale jeśli pytasz mnie o zdanie, to mam nadzieję, że nie! – i zaśmiała się głośno. A ja nagle zauważyłem, że gdy Maja się uśmiecha, cieszy się z nią cały świat.
Aż mi się zrobiło żal, że została już tylko godzina do odlotu, jednak pomyślałem sobie, że może spotkamy się w Hurghadzie. Spojrzałem na pracownika biura podróży. Nikogo – nawet pani z pieskiem odeszła; zresztą on też zbierał już swoje klamoty.
– Czekasz na kogoś, jak widzę, a ja ci przeszkadzam – Maja przesunęła swoje krzesełko. – Właściwie muszę już lecieć, Jurek, bo zaraz zamkną bramki i zostanę w Warszawie, a ja tak lubię słońce, że byłby to cios w samo serce! – rzuciła i znowu się zaśmiała tym swoim zaraźliwym śmiechem.
– Czekam, ale ona chyba nie przyjdzie... – powiedziałem zrezygnowany.
– Jeśli mówisz o Uli, to stoi przed tobą…
Już się nie uśmiechała, ale w jej oczach było tyle radości, że nie musiała nawet podnosić ku górze kącików ust.
– Owszem, o Uli, ale skąd ty... – nie od razu załapałem, co się właściwie dzieje.
– Chodź, bo nam zamkną odprawę, wszystko ci opowiem po drodze.
Jak się okazało, to ten skubany Tadek pomógł Uli, czy raczej Majce, w zastawieniu na mnie pułapki. Wspólnie urządzili to tak, że niczego nieświadomy łyknąłem robala razem z wędką, wędkarzem i fragmentem nabrzeża. Ale nie miałem do niego żalu, że zrobił ze mnie durnia! Do nikogo nie miałem żalu. To były najwspanialsze wakacje w moim życiu. Maja lubiła to, co ja – nie jeździła na nartach; jeśli mogła, spała do południa, przepadała za schabowym, ryby mając w głębokim poważaniu. Chodzący ideał. Hotel w Hurghadzie okazał się w sam raz na urlop dla dwójki młodych ludzi. Na jego terenie znajdowała się „wioska beduinów”, w której można było „pokoczować” przy miejscowych specjałach, a dziesięć minut drogi od kompleksu rozciągało się morze i piaszczysta plaża. Zresztą to wszystko nie było ważne. Najbardziej liczyło się towarzystwo. A z Mają nawet na lodowcu czułbym się jak w niebie… Dwa tygodnie zleciały nam jak z bicza strzelił. Gdy wróciliśmy do pracy i Maja znowu obwieściła, że na wiosnę bierze ślub, wszyscy się bardzo dziwili. Tylko Tadek śmiał się w kułak. Zostanie naszym drużbą.