Byłam o krok od tego, by zapić się na śmierć. W porę oprzytomniałam. Bagatelizowałam sprawę. Myślałam: mam ciężki dzień, jeden kieliszek mi nie zaszkodzi, to w końcu wino, a nie wódka… Dziś już mówię o tym głośno: jestem alkoholiczką.
Był piękny wiosenny dzień, a ja znowu leżałam na kanapie kompletnie pijana. Wtedy moja przyjaciółka wreszcie postawiła sprawę jasno:
– Nie będę cię już kryć – powiedziała. – Masz problem i zrób coś z tym. Zmierz się z bałaganem, który zrobiłaś.
Tego dnia dosłownie otrzeźwiałam. Chyba faktycznie mam problem z kończeniem spraw. Weźmy mnie i Roberta. Między nami od dawna nie było już miłości, jednak nie zdecydowaliśmy się na rozwód. Nasze rozstanie od lat traktowałam jako pretekst do picia. A Robert? Chyba ciągle ma nadzieję, że wrócę. Muszę się tylko wyszaleć.
To była licealna miłość
Straszny banał, ale w tym wysokim, umięśnionym mężczyźnie zakochałam się od pierwszego wejrzenia. Czułam się przy nim bezpieczna. Był taki słodko nieskomplikowany, za to wspierający i czuły. Pobraliśmy się po moich dwudziestych piątych urodzinach. Patrząc wstecz, nie jestem pewna, czy kochałam Roberta, czy tylko swoją wizję bycia z kimś. Nie mogę już przed sobą ukrywać, że małżeństwo z Robertem było ucieczką od despotycznego, pijącego ojca.
Nakręcana nienawiścią do niego i pogardą dla słabej matki, która przez 20 lat tkwiła z nim w tym piekle, postanowiłam wszystkim udowodnić, że ze mną będzie inaczej. Poszłam na studia, nauczyłam się języków, wyjechałam na zagraniczny staż, wygrywałam konkursy na praktyki w międzynarodowych korporacjach. Zamęczałam się, byle tylko być kimś, a nie córką pijaka. A Robert? Pracował w warsztacie samochodowym ojca. Skręcał części, naprawiał cieknące silniki i wracał do domu cały w smarze. Jadł obiad, odpalał telewizor i szedł spać. To mu wystarczało.
Nie wychodziliśmy razem, nie czytaliśmy tych samych książek, nie mieliśmy wspólnych znajomych. Ale trwaliśmy w tej ułudzie małżeństwa. Któregoś wieczoru, gdy po raz kolejny zostawił swoje uwalane spodnie na podłodze, zamiast wsadzić je do kosza na pranie, wybuchłam.
Wyrzuciłam z siebie wszystko
Psycholog powiedziałby, że krzyk to jedyny język, który poznałam w domu i jedyny, po który sięgałam w trudnych momentach. Pewnie miałby rację...
– Zastanów się, czego chcesz! Patrzysz na mnie z pogardą! Myślisz, że tego nie widzę? Marta, ja ożeniłem się z inną kobietą… Nie wiem, czy chcę być z tą nową Martą – powiedział Robert.
– Tamtej kobiety już nie ma! Byłam szarą, zastraszoną myszką, ale wyrosłam z tego. Stanęłam na nogi. I wiesz co, to ja nie jestem pewna, czy chcę być z Tobą! – odwarknęłam i trzasnęłam drzwiami.
Po trzech latach małżeństwa wyprowadziłam się do rodziców. W małym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie wytrzymałam sześć miesięcy. Powrócił koszmar z dzieciństwa: pijany ojciec wyzywał mnie i matkę, wracał w środku nocy, potykając się i przewracając po drodze do łóżka. Szedł do sklepu po szczypiorek, wracał osiem godzin później – pijany. Nie czułam się wtedy jak dojrzała kobieta, lecz jak zagubione dziecko. Znowu płakałam po nocach, trwałam w bolesnym oczekiwaniu i niepewności, czy i kiedy ojciec wróci do domu. W jakim będzie stanie? Czy skrzywdzi mnie albo matkę?No i te bolesne rozmowy...
– Dlaczego od niego po prostu nie odejdziesz? – krzyczałam do mamy.
– Dla ciebie to jest proste: spakować się i wyjść z domu. Dla mnie to zostawić wszystkie marzenia, wszystkie lata starań i powiedzieć, że przegrałam. Poza tym spójrz na ojca, kto się nim zaopiekuje, gdy mnie zabraknie? Zostanie sam. W złości mówiłam straszne słowa:
– Niech się zapije! Zniszczył mi życie, jemu też się należy. Mama tylko kiwała głową. Po kolejnej kłótni przyjęłam moją porażkę i wróciłam do Roberta. To było łatwe jak wejście w stare kapcie. Nie rozwiązałam też żadnych problemów. Szybko wróciły ze zdwojoną siłą. Robert denerwował mnie nawet sposobem w jaki sznurował buty. Wściekał mnie jego brak ambicji, pasji. Ja tymczasem awansowałam, przechodziłam szkolenia, wyjeżdżałam. A on nawet nie był zazdrosny o moją karierę. Jemu to życie w zupełności wystarczało.
Przyznaję, gardziłam nim...
Chyba już wtedy zaczęłam popijać. Wyjścia z koleżankami na miasto stawały się coraz częstsze, a drinki coraz mocniejsze. W drodze do domu zahaczałam o monopolowy i kupowałam wino. Wypijałam butelkę przed snem, a czasem też kieliszek dla kurażu przed pracą. Wtedy jeszcze myślałam, że w piciu nie ma nic złego, jeśli pije się drogie trunki i zarabia powyżej średniej krajowej.
Z Robertem ostatecznie rozstaliśmy się w pewien grudniowy wieczór, gdy po raz kolejny wypłynął temat dzieci. Robert bardzo chciał je mieć, a ja stawiałam na karierę. Po ostrej wymianie zdań, chwyciłam płaszcz i poszłam do najbliższej knajpy. Kilka godzin później odholowała mnie stamtąd przyjaciółka, bo ja nie mogłam ustać na nogach... Następnego dnia nie poszłam do pracy. Zadzwoniłam mówiąc, że jestem chora. Byłam wzorowym pracownikiem, co przez następne miesiące dało mi kredyt zaufania. Wynajęłam pokój w hotelu.
Z mieszkania wzięłam tylko najpotrzebniejsze rzeczy: ubrania, szczoteczkę do zębów, komputer i... butelkę whisky. Przestałam się kryć z piciem przed moimi pracownikami. Upijałam się na wyjazdach służbowych, konferencjach.
Zaczęły przychodzić na mnie skargi do dyrekcji: „zachowuje się nieodpowiednio, flirtuje z nieznanymi mężczyznami, wybucha niekontrolowaną złością”. Mimo to ja jeszcze nie widziałam problemu. Wreszcie zauważył go mój szef. Gdy drugi raz w tygodniu przyszłam do pracy koło południa i upiłam się na lunchu z klientem, wręczył mi wypowiedzenie. Byłam w szoku.
Właściwie to było dla mnie trudniejsze niż rozstanie z Robertem. Tyle zainwestowałam w tę firmę, tyle jej dałam. Jak mogli mnie zwolnić? Przecież w tych krótkich momentach, gdy byłam trzeźwa, byłam najlepsza! Gdy straciłam pracę nie miałam żadnych oszczędności. Przeprowadziłam się do przyjaciółki.
Zaczęłam wyprzedawać ubrania na serwisach aukcyjnych. Sprzedałam też samochód i właściwie byłam już gotowa zapić się na śmierć, gdy zadzwonił telefon. To była moja matka, która cichym głosem powiedziała:
– Ojciec nie żyje. Miał zawał.
Nie pamiętam następnych godzin. Wiem, że zastanawiałam się, jak to jest możliwe, że strata kogoś, kogo się nienawidziło tak boli. Przeraziłam się, że jestem podobna do ojca… Wtedy usłyszałam głos przyjaciółki:
– Masz problem i zrób coś z tym. Zmierz się z bałaganem, który zrobiłaś. Nazajutrz poszłam na terapię. Każdy miting AA zaczynam od słów: „Nazywam się Marta i jestem alkoholiczką”.
Czytaj więcej prawdziwych historii:
Zięć wysłał moja córkę na wojnę, bo tam zarabiała najlepiej
Karma wraca. Ukochany zostawił mnie w ciąży, a potem zrobił to samo mojej przyjaciółce
Zakochałam się w zajętym mężczyźnie i walczyłam o niego 10 lat
Jacek miał 10 lat i nie chciał uwierzyć, że jego mama nie żyje