„Lata w domu dziecka wyprały mnie z emocji. Czekałam na rodziców, ale nikt mnie nie chciał”

kobieta wychowana w domu dziecka fot. Adobe Stock
Nauczyłam się żyć bez miłości. Sądziłam, że tak będzie lepiej.
/ 02.03.2021 16:29
kobieta wychowana w domu dziecka fot. Adobe Stock

Wyrzucając śmieci, usłyszałam przejmujący krzyk. "Jakby dziecko płakało... – przestraszyłam się. – E, pewnie mi się tylko wydawało..."
Szybko pozbyłam się foliowego worka i zrobiłam w tył zwrot. Byle dalej od kłopotów. Jednak kolejny przejmujący pisk przykuł mnie do asfaltu.
– Ktoś tam jest, żywy i... wyrzucony – szepnęłam do siebie.
– No – potwierdził moje obawy rudy chłopaczek, który przyplątał się nie wiedzieć skąd. Przyglądał mi się z zadartą głową, z perkatego nosa zwisała niewielka kapka. – Ma ze trzy tygodnie, ślepe jest i parszywe – smarknął, wciągając kapkę do gardła – mama kazała mi toto odnieść z powrotem. Znalazłem je obok śmietnika, ale pomyślałem – tym razem wytarł nos rękawem – że w środku będzie mu cieplej. To je tam wsadziłem, a teraz chyba się dusi. Szkoda, bo mnie nie wolno grzebać w śmieciach. No, to lecę! – pobiegł, odwołany przez kolegów.

Przez parę chwil patrzyłam, jak bawi się w chowanego między autami, co jakiś czas zerkając w moją stronę. Rozpaczliwe piski nie ustawały. Nie tylko zasmarkany rudzielec czekał, aż podejmę decyzję. Nie znosiłam takich sytuacji; gdy czułam się winna, choć nic złego nie zrobiłam. Zupełnie jak wtedy, gdy cały weekend spędzałam w oknie, czekając na odwiedziny... Nikt się zjawiał. Nikomu na mnie nie zależało. Choć tak się starałam zasłużyć na mino najgrzeczniejszej i najmilszej dziewczynki, nikt mnie nie chciał. Dawno temu przestałam wypatrywać i wypłakiwać oczy. Łzy obeschły, gdy pogodziłam się, że już zawsze będę sama. Tak lepiej. Nie czułam się samotna, bo rezygnując z marzeń o rodzinie, uwolniłam się od głupiej nadziei i tęsknoty. Jednak przez moment poczułam jedność z tą płaczącą, wyrzuconą istotą. "Śmietnik", gdzie spędziłam dzieciństwo, był przynajmniej ciepłym i zadbanym miejscem. Ta chwila empatii zdecydowała.

Podciągnęłam rękawy płaszcza, otworzyłam wszystkie włazy, żeby rozproszyć ciemność i pokonując obrzydzenie, zajrzałam... Smród niemal mnie odrzucił! Ze wszystkich zmysłów węch miałam rozwinięty najsilniej. Stąd kariera w zawodzie kipera. I na co mi przyszło? Grzebać w odpadkach w poszukiwaniu... No właśnie, kogo?
– Kto tu jest? Halo! Byle nie szczury... – wzdrygnęłam się.
– Miau! – pisnęło coś z głębi, próbując wydobyć się na powierzchnię. Zobaczyłam bure futerko i długie wąsy.
– Kotek... – odetchnęłam z ulgą. – Mały koteczek, chodź do Zosi, kici, kici! – Zwierzątko nastroszyło się, wycofało... – Nie świruj, nie wlezę do środka. Daj mi cień szansy, to cię wyciągnę, ale nie przeginaj, bo cię tu zostawię... Cholera, ktoś idzie! – syknęłam. Zima zawiodła. Zamiast puchowej kołderki zafundowała chlapę, w której każdy krok odciskał się lepkim plaśnięciem.

Ktoś się zbliżał, a ja tkwiłam z głową w śmietniku. Po prostu pięknie!

Wydobyłam się z czeluści i wsparłam z nonszalancją o kontener. Facet w dresie i śniegowcach ukłonił się, obrzucając mnie łakomym spojrzeniem. Znałam go z widzenia. Jakiś niewyżyty typ. Parę razy przyłapałam go, jak gapił się bezwstydnie na moje łydki i tyłek. Większość facetów to beznadziejne egzemplarze. Wydaje im się, że jak kobieta nie ma stałego partnera, pochlebi jej każdy dowód uznania, nawet ze strony brzuchatego sąsiada z włosami w uszach. Niemniej uśmiechnęłam się z bezradnością blondynki, która wylądowała w szpilkach na pustyni.
– Przypadkiem wyrzuciłam kosz razem ze śmieciami, ha, ha! Właśnie myślę, jak go odzyskać...
– Może kijem...? – zasugerował elegant w śniegowcach, odstawiając na bok karton z makulaturą.
– Obawiam się, że nie dosięgnę.
– Może pomóc? – spytał pro forma.
– Byłabym wdzięczna! – rozpromieniłam się.
No i nie miał odwrotu, jeżeli chciał uchodzić w moich oczach za macho. Przysunął do włazu sfatygowany stołek i stanął na nim, ryzykując skręcenie nogi.
– Jak wyglądał pani kubełek?
– Żółty był.
– Nie widzę tu nic żółtego, za to coś piszczy.
– To też mnie interesuje – rzuciłam podnieconym tonem. – Może to dziecko?
Chryste, jakie dziecko?! – zachybotał się. – Niech mnie pani nie straszy. Dziecko w śmietniku, w życiu bym się po czymś takim nie pozbierał. Ale coś jednak piszczy... O, kot! Chce pani kota?
– Niespecjalnie, ale niechże go pan wreszcie wyciągnie.
Facet zanurkował do włazu, by wynurzyć się z drącym się w niebogłosy kociakiem.
– Podrapał mnie, skubaniec. Mam nadzieję, że niczym nie zaraził.

Nagle zaroiło się wokół od dzieciaków.
– Na pewno ma pchły!
– I robaki.
– I tę... tokso...plazmę!
– Bierz go pani, albo wsadzam skunksa z powrotem! – zdenerwował się sąsiad.
Wyraźnie odetchnął, gdy wzięłam od niego bure zwierzątko.
– Co do kubełka...
– Mniejsza o niego, uratował pan stworzenie boże, policzą panu w niebie.
– To fajnie, teraz znikam, ale polecam się na przyszłość, gdyby znowu potrzebowała pani bohatera.
Zostałam sama z kociakiem na wyciągniętej dłoni. Wolałam trzymać go z dala od siebie. A smarkateria z dala ode mnie, gdy zagadnęłam, czy któreś nie przygarnie kotka. Rozpłynęli się jak masło na patelni. Nie miałam pojęcia, co teraz.

Czasami przypadek decyduje za nas. Czasami nie my wybieramy, ale zostajemy wybrani. Kociak powiercił się, popiszczał, potem zaczął lizać moją rękawiczkę i niemal od razu zasnął. Nie mogłam go zostawić. Zaufał mi.
Nazwałam go Dżinks. I przygarnęłam do serca, stołu i łoża. Miejsca było aż nadto... Weterynarz zaskoczył mnie informacją, że to kotka. Wyglądał na kocurka, więc nie zmieniłam mu imienia. Jakoś lepiej czułam się ze świadomością, że sypiam z facetem.
– No, gdzie, gdzie się pchasz?
– "No, tu, tu" – zdawały się mówić jego zielone oczyska, po czym właził mi pod kołdrę i zaczynał skubać paznokcie. Odpływałam w miły niebyt, gdy od paznokci przechodził do lizania wnętrza dłoni i przestrzeni między palcami. Potem zakradał się pod koszulę i zwijał w kłębek na moim dekolcie. Nieraz go pokaleczył, gdy w pogoni za wyimaginowanym przeciwnikiem lub smakołykiem wbijał mi pazury w skórę. Wyglądałam potem jak ofiara zaborczego kochanka. Na przeprosiny mruczał mi do ucha.

Nie mówiłam o tym nikomu. Sama nie rozumiałam... Nigdy nie sądziłam, że może istnieć taka intymna więź między zwierzęciem i człowiekiem. Ale moja wiedza o jakichkolwiek więziach z drugą istotą, nawet własnego gatunku, była dotąd czysto teoretyczna. Nie żebym pozostawała dziewicą w wieku lat 36, jednak od kiedy opuściłam dom dziecka, nigdy z nikim nie mieszkałam.
Czasem – dla higieny – wdawałam się w krótkotrwały romans. Później wystawiałam faceta za drzwi z tekstem "zdzwonimy się"; i po sprawie. Nie planowałam stałego związku ani, broń Boże, dzieci. Nie nadawałam się do takich emocjonalnych komplikacji. Bidul wypalił mnie od środka. Wybrałam samotne życie, bo tak bezpieczniej, spokojniej. Będąc sama z wyboru, nie czułam się samotna. Nikogo nie potrzebując, nie tęskniłam za byciem potrzebną.

Tyle że Dżinks miał w nosie moje postanowienia. Kochał mnie miłością zaborczą i zachłanną. Gdy wychodziłam do pracy, kładł się spać. Gdy wracałam, szóstym zmysłem wyczuwał, że to ja i już czekał przy drzwiach. A potem, gdzie się nie ruszyłam, dreptał za mną. I domagał się uwagi. Jak małe dziecko. Nie mogłam w spokoju usiąść, żeby kot czarownicy nie pakował mi się na kolana albo na plecy! To było urocze i irytujące zarazem. Chcąc przespać w spokoju bodaj jedną noc, zamykałam go w przedpokoju. Mścił się za odstawianie od łoża, sikając na dywan. Przy moim wyczulonym węchu, perfidniejszej kary nie mógł wymyślić. Szorując plamę albo lecząc rany na dekolcie, psioczyłam na niewdzięcznego drania. Czasem nawet żałowałam, że go przygarnęłam. Zadręczał mnie swoim natrętnym przywiązaniem. Może lepiej by mi się żyło bez namolnego kociska?

Jednak kiedy naprawdę zniknął, wpadałam w panikę. Ostatnio w ogóle podejrzanie się zachowywał. Miauczał bez powodu, dziwnie się nadstawiał, drepcząc w miejscu, albo drapał w okno, choć zwykle mało się interesował światem na zewnątrz. Sądziłam, że trafił mi się kot z lękiem wysokości. Więc nie rozumiałam, co go tak nagle napadło. Tego dnia nie czekał na mnie przy drzwiach, nie przyszedł, jak sypnęłam karmą do miseczki, nie zareagował na cmokanie. Z przerażeniem odkryłam strąconą doniczkę. Okno z powodu upału zostawiłam uchylone... Boże! A jak wypadł?! Pognałam na balkon i spojrzałam pięć pięter w dół. Uff! Nie leżał na chodniku. Ulga trwała moment, bo dostrzegałam go wpitego pazurami w ozdobne kamyczki pokrywające ścianę bloku. Zmierzał do parapetu na trzecim piętrze. Niewiele myśląc, pobiegałam na dół i załomotałam do drzwi sąsiada. Otworzył mi znajomy bohater spod śmietnika. Po mojej minie zorientował się, że sprawa jest poważna.
Znowu potrzebuje pani pomocy? Kogo tym razem trzeba uratować?
– Kota! – krzyknęłam, wpychając się mu bezceremonialnie do mieszkania. – Jest na pańskim parapecie, w kuchni. – Jakimś cudem zlazł po ścianie...
– A to ją przypiliło! – zaśmiał się. – Pewnie cieczki dostała...
– Cieczki...? – powtórzyłam zdziwiona i wtedy mnie olśniło. Stąd dziwaczne zachowanie.

Przecież Dżinks był faktycznie kotką, skończył siedem miesięcy i natura się w nim, a raczej w niej odezwała. Weterynarz nawet radził sterylizację. Po co ma się zwierzak męczyć. Nie byłam przekonana. Wystarczy, że samą siebie wysterylizowałam psychicznie z pragnienia posiadania dzieci i rodziny. Nie mogłam tego zrobić Dżinksowi. Irracjonalnie bałam się, że mógłby mieć do mnie żal.

A teraz przez moje głupie sentymenty groziło mu niebezpieczeństwo! Stałam niczym sparaliżowana, patrząc jak sąsiad otwiera okno na oścież... Kota już na parapecie nie było!
– No, niech pan coś zrobi!
Mężczyzna wlazł na stół, wychylił się prawie do połowy i po chwili dzierżył za futro przeraźliwie miauczącego Dżinksa.
– Proszę! – wręczył mi uciekiniera.
Złapałam go w objęcie i popłakałam się. Pierwszy raz, od kiedy opuściłam dom dziecka. Źródło, które niby wyschło na zawsze, trysnęło z nadspodziewaną siłą. Łzy płynęły ciurkiem. Jakbym nadrabiała zaległości. Miałam gdzieś, że sąsiad patrzy, wyraźnie zażenowany moim wybuchem.
– No, już, już... – poklepał mnie niezręcznie po plecach. – Bez histerii. Wszystko dobrze się skończyło. Niech go pani po prostu lepiej pilnuje. Poza tym... przecież to tylko kot.
– Tylko kot...?! – krzyknęłam. Aż się cofnął. – Pan nic nie rozumie, on, znaczy ona... to... to... byłoby straszne, gdyby... – zabrakło mi słów – w każdym razie bardzo panu dziękuję i lepiej już pójdę.

Nie protestował. Pewnie wziął mnie za zwariowaną starą pannę, która wszystkie niespełnione uczucia ulokowała w kocie. I niewiele się pomylił. Dżinks był moją rodziną; jedyną jaką kiedykolwiek miałam. Był jedyną żywą istotą, jaką dopuściłam do siebie na tyle blisko, by stało się najgorsze. I najlepsze zarazem. Pokochałam go. Gdyby zginął... Wolałam nawet o tym nie myśleć! Właśnie dlatego unikałam bliższych związków. Rezygnowałam, gdy robiły się zbyt poważne. Żeby nie cierpieć, kiedy się skończą. Wolałam być sama niż samotna. Wraz z miłością pojawiał się strach o jej utratę. A jednak, tuląc do siebie Dżinksa, nie żałowałam. Czasem nie my wybieramy. Czasem wystarczy dać się pokochać. Choćby kociakowi, wyciągniętemu ze śmietnika. Jakimś sprytnym kocim sposobem Dżinks otworzył zatrzaśnięte na głucho drzwi w moim sercu.

I już nie chciałam być sama. Bo we dwoje, mimo lęku, świat wydawał się pełniejszy. Może nawet odważyłabym się dać szansę temu przystojnemu właścicielowi winiarni, który wciąż dzwonił i zapraszał? Podobał mi się i patrzył tak tęsknie... Już mnie to nie tremowało.
Na razie umówiłam wizytę u weterynarza. Trudno, jeżeli ktoś ma mieć kiedyś dzieci w tym domu, już lepiej ja. Przynajmniej nie będę wymykać się w tym celu przez okno...

Więcej prawdziwych historii:
„Własna żona i dzieci traktują mnie jak przybłędę. Wnuczka boi się mnie, bo jestem dla niej obcym człowiekiem”
„Za wszelką cenę chciałam uciec ze wsi wbrew ojcu. Przypłaciłam to utratą własnej rodziny”
„Powiedziałam żonie szefa o jego romansie. Zamiast mi podziękować, potraktowała mnie jak śmiecia”

Redakcja poleca

REKLAMA