„Wnuk udawał, że mnie kocha, by mnie okraść. Zostawił mi 70 zł na koncie i porzucił jak mebel. Żałuję, że przeżyłem zawał”

Starszy mężczyzna okradziony przez wnuczka fot. fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS
Ku swojej rozpaczy nie potrafiłem już się okłamywać, odsuwać niewygodnych spostrzeżeń, tłumaczyć postępowania innych dobrymi chęciami – i wierzyć w to, co wymyśliłem. Jak w to, że nigdy nie dałem się oszukać. A przecież całe życie byłem oszukiwany. Przez żonę, córkę, zięcia i wnuka. Czyli przez ludzi, którzy w moim życiu liczyli się najbardziej.
/ 10.03.2022 06:15
Starszy mężczyzna okradziony przez wnuczka fot. fot. Adobe Stock, LIGHTFIELD STUDIOS

Przez całe życie wmawiałem sobie, że wszystko jest super. Mam kochającą córkę, zięcia, wnuka. Jestem im potrzebny… O tak, nawet bardzo.

 Zawsze byłem dumny z tego, że nikt mnie nigdy nie oszukał. Nie dałem się, gdy byłem młodszy, nie daję się i w starszym wieku. Mam dobrą pamięć, jestem zorganizowany, i wszystko co ważne mam zapisane w notatniku – numery telefonów, kont, hasła, PIN-y, PESEL-e i wszystkie te ważne numerki. Na kalendarzu regularnie zapisuję daty, co i kiedy mam zrobić. I mimo siedemdziesięciu pięciu lat doskonale sobie radzę we współczesnym świecie techniki. Cóż, jestem inżynierem. To nie tylko zawód, to osobowość, jak mówił mój mentor na studiach.

My, inżynierzy, patrzymy na świat niczym na złożoną maszynerię, odkrywamy, jak działa, i od czasu do czasu staramy się ją ulepszyć. Dlatego kiedy dostałem informację od operatora komórkowego, że bank odrzucił polecenie zapłaty z powodu braku środków na koncie, zdziwiłem się. Odpaliłem komputer, sprawdziłem – gdybym nie siedział, pewnie bym upadł, tak mi osłabły nogi.

Na koncie bieżącym miałem 30 złotych. Oszczędnościowe – na którym uzbierałem trzydzieści tysięcy – było puste. Według zapisu kilka dni wcześniej przelałem pieniądze na konto wnuka. Kiedy po kwadransie mój mózg wyszedł ze stanu osłupienia (hasła, zabezpieczenia SMS-ami – to niemożliwe!) i znów zaczął łączyć fakty, w końcu zrozumiałem, co się stało.

Przestałem się dziwić, że mój wnuk, Jurek, przychodził do mnie codziennie, kiedy dwa tygodnie temu dopadła mnie grypa. Robił zakupy, sprzątał, zabawiał mnie rozmową. Byłem zachwycony, myślałem, że wreszcie dojrzał, nareszcie otrzymam nagrodę za wszystkie lata opieki nad nim, gdy jego rodzice nie mieli dla niego czasu.

To sprzątanie powinno było mi dać do myślenia, bo przecież on uważał, że włożenie naczyń do zmywarki jest poniżej jego godności. No tak, ale przychodzenie po pieniądze na koszulę czy bilet na koncert to mu nie ubliżało…

Wcześniej cieszyłem się, że mój wnuk o mnie pamięta

Teraz wiem, jakim byłem głupcem. Ale niech rzuci kamieniem ten, kto zawsze dopuszcza do siebie prawdę o sobie i bliskich. No i pewnie kiedy Jurek ogarniał mieszkanie, podczas gdy ja leżałem chory, przy okazji zdobył wszystkie potrzebne informacje. Bo gdy próbowałem nauczyć go organizacji pracy i walki z własnym zapominalstwem, pokazywałem mu, jak ja to robię.

Wyciągnąłem nawet z głębi szuflady w starym biurku mój święty notes z kodami i hasłami, powiedziałem, co tam jest, pokazywałem kalendarz z notatkami. Przez myśl mi nie przeszło, że mój własny wnuk może to wykorzystać, by mnie okraść! Ale gdy się tak dobrze zastanowić, powinienem był być mądrzejszy.

W końcu to dziecko swoich rodziców. Syn mojej córki.

Na koniec przypomniałem sobie, że kiedy wpadł do mnie kilka dni wcześniej, poprosił o moją komórkę, bo musiał gdzieś zadzwonić, a swojej zapomniał. I wyszedł z nią, niby do toalety.

Teściowa miała rację co do Izy

Teraz wiedziałem, że wtedy przelał pieniądze z moich kont na swoje. A potem potwierdził przelew kodem, który bank wysłał na moją komórkę. Przyjaciel z klubu brydżowego kiedyś nakrzyczał na mnie, gdy powiedziałem, że wszystkie kody mam zapisane. „Najważniejsze hasła, do kont i do komórki musisz pamiętać!”. Ale ja bałem się, że zapomnę. W końcu jaki złodziej wiedziałby, gdzie są zapisane?

Teraz wiem, jaki. Poczułem silny ból ramienia. Zabrakło mi oddechu, a serce ścisnął lęk. No tak. Sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem po pogotowie. Wiedziałem, że zbliża się zawał. Już raz to przeżyłem, więc symptomy są mi znane. Mój lekarz ostrzegał mnie przed stresem, ale jak tu się nie denerwować, kiedy jest dopiero początek miesiąca, do kolejnej emerytury daleko, a ja mam w sumie siedemdziesiąt złotych?

Niezapłacone rachunki za dom, prąd. Niewykupione lekarstwa. I w perspektywie przykre rozmowy z wnukiem, córką i zięciem. Nie wiedzieć, które z nich gorsze. Bożenka właściwie wychowywała się bez matki. Rozwiedliśmy się z żoną, gdy córka miała siedem lat, ale matki nie było przy niej od chwili, gdy skończyła dwa lata.

Iza była lekarzem i przez wiele lat jeździła po całym świecie, niosła pomoc i wykazywała się odwagą i ofiarnością. Była w strasznych miejscach, pomagała ofiarom zaraz i wojen. To był jej żywioł, a nie nudna rodzina. Trudno źle myśleć o takiej osobie, prawda? Szczerze mówiąc, nigdy nie przestałem jej kochać ani za nią tęsknić.

Umarła dwadzieścia lat temu na cholerę. Po raz drugi się nie ożeniłem. Miałem kilka przelotnych romansów, lecz jakoś nie przekształciły się w poważniejsze związki. Żadna z tych kobiet nie wydawała mi się odpowiednią matką dla mojej ukochanej córki. Chciałem jej zastąpić i ojca, i matkę, jednak teraz wydaje mi się, że popełniałem błąd za błędem. Jednym z poważniejszych było usprawiedliwianie jej matki.

Tak bardzo nie chciałem, żeby znienawidziła Izę za to, że nas opuściła, że zbudowałem portret bohaterki, świętej. I w końcu usłyszałem od córki, że widocznie nie byłem wystarczająco dobry, by zatrzymać przy sobie tę cudowną kobietę. I przez to ona nie miała matki, więc teraz ma problemy, nie potrafi tego, nie umie tamtego.

Więc muszę jej pomóc, załatwić, zapłacić…

Kiedy jechałem karetką na sygnale do szpitala, czując nasilający się ból i lęk, z maską tlenową na twarzy, zrozumiałem, że całe życie płaciłem Bożenie za to, że matka odeszła, bo ja byłem beznadziejny. Tak beznadziejny, że matka nigdy się z nią nie skontaktowała, bo pewnie myślała, że jej córka jest równie beznadziejna jak jej mąż.

Zrozumiałem też coś innego, co próbowała mi wytłumaczyć teściowa.

– Wojtuś, to nie tak. Iza jest największą egoistką na świecie, ona niszczy życie najbliższych, rodziny, męża i córki, i ma czyste sumienie, bo usprawiedliwia się wyższą sprawą. Pomaganiem cierpiącym. Tłumaczy, że nie będzie odzywać się do córki, bo chce, by ona o niej zapomniała, a tym samym nie cierpiała? Bzdury. Chce cały swój czas i myśli poświęcić swojej pasji.

Byłoby tak samo, gdyby chciała zdobywać ośmiotysięczniki czy malować obrazy. Ale wtedy łatwiej byłoby nam ją krytykować, prawda? Uwielbiałem swoją teściową. Za wcześnie umarła, Bożenka miała dopiero dziesięć lat. Nie zdążyła zaszczepić mojej córce swojej mądrości życiowej… Myślałem, że Iza pojawi się na pogrzebie matki, ale jak zwykle miała cały świat do uratowania. My, syci i bezpieczni Europejczycy, na jej uwagę nie zasługiwaliśmy.

– Panie, o czymkolwiek pan myśli, niech pan przestanie – dotarł do mnie jak zza mgły zdenerwowany głos sanitariusza. – Bo nie zdążymy pana dowieźć do szpitala. Nie myśleć. Jak tu nie myśleć, kiedy obrazy i wspomnienia same wsuwają się przed oczy mózgu?

I wszystkie związane są z pieniędzmi.

Dla Jurka byłem bankomatem

Całe życie uważałem, że pieniądze mną nie rządzą. Owszem, pracowałem ciężko, czasem na dwóch etatach. Miałem przecież córkę na utrzymaniu. Wychowanie kosztuje, zwłaszcza dziewczynki. Opiekunki, gosposia, zajęcia pozalekcyjne, wyjazdy, kursy, ciuchy, potem studia, mieszkanie (przecież nie będę mieszkała u ciebie, bo nigdy męża nie znajdę), wakacje (nie płacą mi tyle, by było mnie na to stać, tato, a muszę wyjechać, bo zwariuję).

Potem ślub i wesele, wnuk… Kiedy przeszedłem na emeryturę, też musiałem dorabiać, żeby pomagać. Zięć chciał założyć warsztat samochodowy. Potrzebował pożyczki. Oddałem mu połowę oszczędności. Spłacał mi, kiedy mógł, ale nie zdarzało się to często. Rozumiałem to, życie jest trudne. Kiedy jednak w szpitalu wieźli mnie na łóżku na salę operacyjną, przypomniałem sobie, co kiedyś powiedziała jego siostra podczas świątecznego obiadu wielkanocnego:

– Wituś, ty to masz cholerne szczęście, że trafiłeś na takiego teścia, który funduje wam wycieczki zagraniczne. Jakby ciebie nie było stać. Wtedy nagle moja córka objęła mnie, ucałowała i powiedziała, że jestem najlepszym ojcem na świecie, że beze mnie oni by sobie nigdy nie poradzili. I słowa siostry zięcia umknęły z mojej pamięci. Wróciły teraz, kiedy nade mną migały szpitalne lampy, jedna za drugą, kiedy lekarze pędzili ze mną na wózku do sali operacyjnej…

Tak, moja córka objęła mnie, ucałowała i powiedziała, że jestem najlepszy, żeby odwrócić moją uwagę od tego, co wypaliła siostra jej męża!

– Migotanie! Tracimy go! Głosy odeszły i zapadła ciemność. Niestety, przeżyłem.

Siedemdziesiąt pięć lat i drugi zawał. Obudziłem się na OIOM-ie, gdzieś cichutko pikały urządzenia. Szybko się ogarnąłem, skoncentrowałem. Co to ja… aha, puste konto. Jureczek. Jakieś urządzenie zapikało głośniej. Zlekceważyłem to. Wiedziałem, że chciał tych pieniędzy. Był u mnie miesiąc wcześniej.

– Dziadek – powiedział, a już wiedziałem, że przyszedł po kasę. Miał dwadzieścia siedem lat, żadnej stałej pracy (A co to ja wół roboczy jestem? Mam tylko jedno życie!) i wielkie ambicje. Chciał być didżejem. Takim sławnym, na cały świat. Wyobrażał sobie, że to nieustanna impreza, panienki i wolność. Latami próbowałem z nim rozmawiać, tłumaczyć, że trzeba pracować, by przeżyć. Że po pracy w wolnych chwilach może ścigać swoje marzenia. Podawałem przykłady ludzi sukcesu, którzy tak właśnie działali. – Taa, od dziewiątej do siedemnastej w jakiejś korpo, w Mordorze. Dziadek, chcesz, żebym był nieszczęśliwy? Gdybym musiał, tobym pewnie tak żył, ale przecież nie muszę, prawda? Mam ciebie. Mam walczyć? Po co i dla kogo? To był szantaż.

Teraz to do mnie dotarło. Wtedy jednak czułem ciepło koło serca.

Mój wnuk mnie potrzebuje. Czułem się doceniony. I dawałem pieniądze. Na płyty, stół mikserski, wejściówki… Ale kiedy miesiąc wcześniej przyszedł i powiedział, że potrzebuje pieniędzy na wyjazd do Rio de Janeiro na jakiś zlot najlepszych didżejów, spytałem zaniepokojony:

– Ile potrzebujesz?

– Dwie dychy stykną – odparł.

– Znaczy dwa tysiące – upewniłem się jeszcze.

– Dziadek – popatrzył na mnie z politowaniem. – Dwadzieścia tysiaków. To Rio, sam bilet kosztuje. Zatkało mnie. Miałem tylko trzydzieści tysięcy. Przez lata wspomagania córki, zięcia i wnuka tylko tyle mi zostało. Miałem niezłą emeryturę, ale stary człowiek potrzebuje mieć coś na czarną godzinę, zwłaszcza gdy to on wspiera finansowo rodzinę, nie na odwrót. Podskórnie wyczuwałem, że jestem zdany na samego siebie.

– Poproś rodziców. Prychnął.

– Dziadek, co ty, moich starych nie znasz? Kasa przelatuje im przez palce jak woda. Co ojciec zarobi, to w kasynie przegra, albo matka na ciuchy wyda. Nic nie mają. Zrobiło mi się dziwnie niedobrze, jednak szybko odsunąłem napływające nieprzyjemne myśli

. – Ja też nie mam – powiedziałem. Jurek uniósł brew.

– Przecież ty zawsze masz – w jego głosie była granitowa pewność.

– Co miałem, już wam oddałem. Twój tata jest mi winien czterdzieści tysięcy. Nie jestem milionerem, tylko emerytem, który miał oszczędności, ale już ich nie ma.

Jurek patrzył na mnie chwilę, a potem uśmiechnął się ciepło.

– No i gites. Coś wykombinuję. Muszę lecieć. Wpadnę jutro.

Czy to właśnie wtedy wpadł na pomysł, że po prostu sobie weźmie to, czego nie chcę mu dać? Bardzo możliwe. Ja wtedy jednak pomyślałem z uczuciem, że mam fajnego wnuka, który przyjdzie z wizytą, nawet wiedząc, że nie dostanie pieniędzy. Bo mnie kocha, swojego dziadka. Kretyn. Maszyna zaczęła pikać głośniej i do sali wpadła pielęgniarka. 

– Panie Wojtku, co pan wyprawia? Za pielęgniarką wbiegła lekarka. Kazała dać mi coś na uspokojenie. Zapadłem w sen. I znów się obudziłem. Żywy. I znów międliłem w głowie moje życie, tym razem z jakąś niezwykłą jasnością, widząc sprawy takimi, jakimi były naprawdę.

Ku swojej rozpaczy nie potrafiłem już się okłamywać, odsuwać niewygodnych spostrzeżeń, tłumaczyć postępowania innych dobrymi chęciami – i wierzyć w to, co wymyśliłem. Jak w to, że nigdy nie dałem się oszukać. A przecież całe życie byłem oszukiwany. Przez żonę, córkę, zięcia i wnuka. Czyli przez ludzi, którzy w moim życiu liczyli się najbardziej. Ale największym zdrajcą i oszustem byłem ja sam. Kobiety, z którymi się spotykałem, i z którymi mógłbym ułożyć sobie życie?

Przeganiała je moja córka

Chciała mieć mnie tylko dla siebie, bezbronnego wobec jej szantażu emocjonalnego. Wnuk, który mnie kochał dla mnie samego? Od kiedy wyjął z konta wszystkie moje pieniądze, nawet się nie pojawił w szpitalu, choć zostawiłem mu wiadomość. A gdy ja zadzwoniłem z żądaniem, by zwrócił mi pieniądze, bo nie mam za co żyć, powiedział:

– Na pewno masz gdzieś schowane zaskórniaki. Mama zawsze mówiła, że jesteś nadziany i chytry. Nie zalewaj.

Kiedy wychodziłem ze szpitala, lekarka powiedziała, że muszę walczyć. Że nie mogę zbyt długo być w tym stanie psychicznej apatii i zapaści, jaką u mnie obserwuje, bo szybko znajdę się tu ponownie, a wtedy może im się nie udać mnie uratować. Walczyć. Ale dla kogo? I po co? Mam siedemdziesiąt pięć lat i nie mam po co żyć. Nie umiem się już oszukiwać, i to chyba jest największa niesprawiedliwość, jaka mnie spotkała.

Czytaj także:
„W pakiecie z ukochanym dostałam jego rozwydrzoną córkę. Bycie macochą 15-letniej smarkuli doprowadzało mnie do szału”
„Kocham córkę, ale gdybym jej nie miała, nie czułabym pustki. Urodziłam ją na prośbę partnera"
„Mąż dawał mi 200 zł miesięcznie, a resztę pieniędzy wydawał na kochankę. Nie pracowałam, więc nie miałam głosu”

Redakcja poleca

REKLAMA