„Wnuczek rozpaczał, bo przyjechał do nas na weekend bez tabletu. No to... urządziłem mu Gwiezdne Wojny”

chłopiec, który nudził się u dziadków fot. Adobe Stock, Анастасия Амраева
„Dziadkowie są od rozpieszczania. Bawią się z wnukami, tak jak kiedyś nie mieli czasu bawić się z dziećmi. Nie pozwolę przecież na to, żeby 5-latek godzinami gnił przed ekranem. Co to, to nie!”.
/ 12.11.2021 16:32
chłopiec, który nudził się u dziadków fot. Adobe Stock, Анастасия Амраева

W piątek wieczorem zadzwoniła do mnie córka z pytaniem, czy weźmiemy „na służbę” Maciusia, bo opiekunka nawaliła, a oni mieli w sobotę imprezę wyjazdową z noclegiem. Już jakiś czas temu deklarowaliśmy gotowość do akcji „nocowanie u dziadków”, i wreszcie córka postanowiła nam zaufać. Albo uznała, że mały jest dość duży, by zostać u nas dwa dni, a my dość zdrowi i silni, by poradzić sobie z pięciolatkiem. Grunt, że chciała nam go powierzyć. Dlatego po szybkiej konsultacji z żoną odparłem, że oczywiście, bardzo chętnie, zajmiemy się wnuczkiem.

Maciuś został dostarczony o dziewiątej, rozpakowany, rozebrany z płaszczyka i butów i czule pożegnany przez rodziców. A kiedy wyszli, okazało się, że wśród spakowanych rzeczy jest prawie wszystko. Prawie, bo zabrakło tabletu z grami.

– Dziadek, pożyczysz mi komputer? – spytał mały z niepokojem w głosie. Podrapałem się po głowie.
– Z tym to marnie – wymruczałem.
– Nie pożyczysz? – zdziwił się Maciuś, a kształtne usteczka momentalnie wygięły mu się w podkówkę.
– Pożyczyłbym, gdybym miał.
– Jak to? Nie masz komputera? Ani nawet laptopa? Ani nic?! – dopytywał się, wyraźnie zszokowany.
– No… mam telewizor, ale tylko dwadzieścia osiem programów łapie – odparłem. – Głównie sport.
– I pewnie żadnych bajek? – domyślił się wnuczek, a gdy potwierdziłem, westchnął ponuro: – No to klops, zdechnę tu z nudów…
– Nie zdechniesz, nie zdechniesz – pocieszyła go babcia, która wyszła właśnie z kuchni. – A co do klopsów, będą na obiad. Wy do tego czasu macie wolne i możecie się czymś zająć.
– A co niby będziemy robić? – Maciuś był bliski płaczu.
– Będziemy się baaawić! – starałem się wzbudzić w nim entuzjazm.

Tylko wzruszył ramionami.

Może wywieźć marudnego smyka w przyrodę?

Wnuczę snuło się po mieszkaniu jak dusza potępiona, przeszkadzało babci w robieniu obiadu, wzdychało tak ciężko, że okna parowały, i sprawiało wrażenie najbardziej nieszczęśliwego pięciolatka pod słońcem. Nie mogłem na to pozwolić. Ani, żeby rzeczywiście umarł z nudów, ani żeby zraził się do dłuższych wizyt u nas.

– Dobra, ubieraj się – zaordynowałem.
– Przecież jestem ubrany – zdziwił się.
– Kurtka, buty, szalik, czapka i rękawiczki – wyjaśniłem.
– Idziemy gdzieś? – Maciuś jakby się zainteresował.
– Tak, ale to tajemnica – szepnąłem.
– Babci też nie mówić? – odszepnął.
– Babci trzeba mówić o wszystkim – odparłem twardo. – Kochanie, wychodzimy! – zawołałem w kierunku kuchni, zapinając kurtkę.
– Szaliki weźcie! – usłyszałem. Puściłem do wnusia oko.
– No to powiedzieliśmy babci, więc teraz możemy iść.

I poszliśmy. Najpierw do garażu, po auto, a potem pojechaliśmy za miasto. Znałem jedno dobre miejsce. Po kwadransie jazdy zatrzymałem się w szczerym polu, na ubitym trakcie, przy którym rosły po obu stronach drzewa.

– Jesteśmy! – oznajmiłem krótko.
– Jesteśmy? Ale gdzie? Dziadek, tu przecież nic nie ma?!

Uśmiechnąłem się.

– Chłopie, wyjdź z samochodu i się rozejrzyj – poradziłem.

Odpiąłem go z fotelika, po czym odsunąłem się na bok, żeby sam mógł wyjść, bo nie wiedziałem, czy nie urażę jego męskiej pięcioletniej godności, biorąc go na ręce. No i był jak na swój wiek dość zaawansowany wagowo, że się tak eufemistycznie wyrażę, a ja mam problemy z kręgosłupem.

– No i jak? – spytałem, gdy zasapany Maciek stanął obok mnie.
– Nijak – odburknął. – Tu nic nie ma.
– Popatrz pod nogi. Kawałek dalej. Jeszcze – instruowałem go cierpliwie. – Tam. Co widzisz?
– To ten… kasztan. No i co z nim? – dalej nie rozumiał.
– Ma wielu braci, popatrz wokół! –zaśmiałem się. – Dalej, masz tu torbę ekologiczną i zbieraj.

Wnuk spojrzał na mnie zdumiony.

– Mam zbierać kasztany? Po co? Na obiad będą klopsy przecież…
– Nie na obiad, tylko do zabawy. Zrobimy z nich ludziki, zwierzaki, stworki i co tylko nam fantazja podpowie – wyjaśniłem. – A tam dalej rosną dęby. Tam nazbieramy żołędzi. Najlepiej takich z czapeczkami. A jak się trafi kasztan w łupinie, to pakuj w całości, nie obieraj – przestrzegłem go.
– A ty co będziesz robił?
A ja będę w tym czasie robił procę. Dla ciebie, mój drogi… Ej, tylko babci ani mamie ani słowa, bo… bo dziewczyny nie lubią proc.
– Co to jest proca? – zapytał.

Westchnąłem ciężko. Już chciałem zapytać, czego ich uczą w tym przedszkolu, ale pytanie chyba byłoby nie na miejscu. Proca to jednak broń i szyby w całej okolicy byłyby zagrożone… Z drugiej strony, pod czujnym okiem dziadka smyk może się nauczyć bezpiecznego posługiwania procą, nie? A jaki prestiż! Za moich czasów na podwórku chłopak bez procy był jak dzisiaj, dajmy na to, bez telefonu komórkowego. Nie liczył się w zabawie, a w „Czterech pancernych” mógł co najwyżej odgrywać rolę Szarika. Albo lufy od czołgu.

– Nazbieraj siatkę kasztanów i drugą żołędzi, a ja przez ten czas pomajstruję – zarządziłem.

Znalazłem odpowiednio rozwidloną gałąź, z bagażnika wyjąłem mocną gumę modelarską i kilka innych rzeczy, a kiedy zasapany Maciuś przytargał dwie pełne siatki – proca była gotowa.

– Ja cię… – aż mu oczy zabłyszczały, kiedy brał ją ode mnie. – Jak to działa?

Podniosłem z ziemi kamyk, zabrałem mu procę, załadowałem, wycelowałem i strzeliłem – i miałem fuksa, bo trafiłem w gałąź pełną kasztanów. Spadło ich chyba z osiem.

– Czad! – krzyknął malec. – Teraz ja!

Przez godzinę trenował zapamiętale, aż się spocił. Gdy zbieraliśmy się domu, zapytał:

– Ta proca jest dla mnie?
– Dla ciebie, ale zostanie u nas. Twoja mama mogłaby mieć, hm, obiekcje.
– Obiekcje? – nie zrozumiał.
– Mogłaby ją wyrzucić.
– No tak – Maciuś pokiwał smętnie głową i dodał: – Czyli koniec zabawy. Wracamy na obiad
– Wracamy, ale kto powiedział, że to koniec zabawy? – zdziwiłem się. – Zabawa się dopiero zacznie!

Po obiedzie zabrałem go do garażu, gdzie urządziłem sobie mały warsztat. Lubię pomajsterkować. Zimą robię przynęty na szczupaki – woblerki, blaszki, nawet obrotówki – a przez cały rok naprawiam różne domowe sprzęty. A od czasu do czasu coś ekstra mi wpadnie i dorabiam do emerytury zleceniami z teatru. Przez blisko czterdzieści lat byłem pracownikiem technicznym w teatrze lalkarskim i kiedy trzeba dokonać jakiejś wyjątkowej naprawy, nadal zwracają się do mnie, starego wygi.

– Jaka jest twoja ulubiona bajka? – zapytałem wnusia.
– „Gwiezdne wojny”.
– Może być. To co robimy? Dartha Vadera? Hana Solo? Chewbaccę? Luke’a Skywalkera?
– Wszystkich! – zarządził. – Tylko jak zrobimy miecz świetlny? Bo wiesz, rycerz Jedi bez świetlnego miecza to nie to samo.

Spojrzałem na niego z politowaniem.

– Chłopie, nawet nie wiesz, jakie ja tu skarby mam…

A potem zabraliśmy się do roboty

To znaczy głównie robiłem ja, zaś Maciuś mi doradzał. Zacząłem od czegoś prostego – czyli tego małego, śmiesznego robota składającego się z jednej dużej kuli i czegoś w rodzaju głowy. Mistrz Yoda z żołędzi też wyszedł całkiem zgrabnie. Darth Vader był odpowiednio przerażający w płaszczu z czarnej irchy, a Luke wykonany z żołędzi miał „giętkie” kończyny z grubego miedzianego drutu.

– A teraz miecze świetlne – rzekłem.

Z pałeczek do japońskiego jedzenia przyciąłem odpowiedniej długości „miecze” – pokryłem je najpierw białą farbą modelarską, potem pisakiem fluorescencyjnym, którego używałem do rysowania wzorów na moich przynętach na ryby. Na koniec cieniutka warstewka bezbarwnego lakieru w sprayu. Wyszło rewelacyjnie, zwłaszcza że miecze świeciły w ciemnościach.

– O jaaa, dziadek – powiedział Maciek, kiedy wreszcie odzyskał głos po prezentacji gotowych do pojedynku figurek Luke’a i Vadera – jesteś normalnie mistrz świata sałata!

Pokiwałem głową, przyjmując komplement bez fałszywej skromności. Miałem powód do dumy, skoro okazałem się godną konkurencją dla tabletu z grami. I czyż nie od tego są dziadkowie? By bawić się z wnukami, tak jak nie mieli czasu bawić się dziećmi? Nadrabiają zaległości, spłacają dług zaciągnięty kiedyś u swoich rodziców i pomagają młodym umysłom rozwijać wyobraźnię.

Uczą malców, jak zrobić coś samodzielnie, korzystając z tego, co jest w zasięgu ich rąk, co leży pod ich stopami, jak kasztany i żołędzie. Mój zięć, gdy przyjechał wieczorem po synka, na widok galerii kasztanowych ludzików zrobił dziwną minę. Jakby był… zazdrosny? Ale raczej nie o to, że dobrze się bawiłem z jego synkiem, lecz o to, że jego nikt nigdy nie zabrał na kasztany. Więc umówiliśmy się z Maciusiem, że następnym razem tatę też weźmiemy.

Czytaj także:
Babcia to nie darmowa agencja usługowa, nie prywatna niania i otwarta jadłodajnia
11-letni syn nie chce wyjechać z nami za granicę. Woli zostać z babcią
Teściowie zmuszają mnie do podpisania intercyzy. Zażądałam, żeby płacili mi za sprzątanie

Redakcja poleca

REKLAMA