„Wiele osób mi zazdrości, że na starość dzieci tak o mnie dbały. A jednak to w domu opieki odnalazłam prawdziwe szczęście”

Uważałem, że mam prawo czytać wiadomości babci fot. Adobe Stock, Seventyfour
„Wielu myśli, że dom opieki to najgorsze, co może spotkać starszego człowieka, bo przecież wszyscy marzą o spokojnej starości w otoczeniu kochających bliskich. Ja to wszystko miałam, ale czegoś mi nadal brakowało. Dzieci przecież nie mogły zastąpić mi zmarłego męża. Decyzja o wyprowadzce do ośrodka była dla mnie początkiem nowego życia”.
/ 15.05.2023 17:15
Uważałem, że mam prawo czytać wiadomości babci fot. Adobe Stock, Seventyfour

Po śmierci męża mieszkałam sama. Nie powinnam narzekać, bo przecież mam synów, którzy pomagali mi zawsze, kiedy ich o to prosiłam, a ich żony, moje ukochane synowe, na zmianę gotowały dla mnie obiady. Dzieci wpadały więc do mnie każdego dnia, ale wiadomo, jak to jest: każdy ma jakieś sprawy i zaraz musi biec do swoich obowiązków. Więc mimo całego ich zaangażowania doskwierała mi samotność i nudziło mi się setnie.

Tęskniłam do ludzi. Zawsze byłam towarzyska. Przez lata pracowałam w szkole jako nauczycielka języka niemieckiego, a nawet kiedy przeszłam na emeryturę, nie zwolniłam tempa i prowadziłam w pobliskim domu kultury kółko językowe.

Z mężem też żyliśmy aktywnie

Jeździliśmy na rowerowe wycieczki, chodziliśmy na spacery, do kina, do teatru. Samej jakoś trudno mi było się gdzieś wybrać, więc większość czasu spędzałam w czterech ścianach. Nie odpowiadało mi to... Dlatego właśnie, ku zdumieniu moich najbliższych, w pewnym momencie podjęłam decyzję o przeprowadzce do domu spokojnej starości.

Do szczęścia potrzebuję towarzystwa innych ludzi – tłumaczyłam dzieciom, które nie ukrywały zaskoczenia moim pomysłem.

Dostałam ładny pokoik z widokiem na park. Wbrew temu, co sądzi się o takich miejscach, ja tu naprawdę odżyłam. Wreszcie miałam z kim pogadać, pograć w szachy, pooglądać filmy.

– Może pójdziemy na spacer? – proponowały nieraz koleżanki z pokoi obok.

Chętnie się zgadzałam, bo nasz dom był położony w ładnej okolicy: wśród lasów i stawów. Myślałam, że tak już będzie zawsze, że dni będą mi upływały na babskich pogaduszkach, robieniu na drutach i oglądaniu seriali. Nie miałam nic przeciwko takiemu scenariuszowi, ale los miał dla mnie niespodziankę. Pewnego dnia (było to w długi weekend po Bożym Ciele, więc większość mieszkańców naszego domu wyjechała w odwiedziny do rodziny) natknęłam się na siedzącego samotnie w świetlicy pana Staszka. Zdziwił się, gdy mnie zobaczył.

– A pani nie wyjechała? – zapytał. – Myślałem, że zostałem tu zupełnie sam.

Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że moje dzieci wyjechały na weekend, a ja nie miałam ochoty na długą podróż. On tylko uśmiechnął się i odpowiedział:

– To będzie nam raźniej.

Nie zastanawiając się długo, jakoś tak spontanicznie zaprosiłam go do siebie na kawę. Trudno, żeby siedział sam, a i mnie byłoby milej, bo moja współlokatorka pojechała do córki. W moim zaproszeniu czaił się jednak mały podstęp. Dotąd znałam pana Staszka tylko z widzenia, nigdy jakoś nie mieliśmy okazji dłużej pogadać, więc nic o nim nie wiedziałam! I byłam bardzo ciekawa, jak zachowa się na takiej proszonej kawie. Po tym, jak człowiek zachowuje się przy stole, można dużo wywnioskować: jakie ma maniery, co sobą reprezentuje, o czym będzie chciał rozmawiać itp. Pan Stanisław zdał ten egzamin na piątkę.

Po pierwszej wspólnej kawie były następne

Szybko też przeszliśmy na „ty”. Lubiliśmy razem spacerować nad brzegiem pobliskiego jeziora. To właśnie podczas jednego z takich spacerów Stanisław zasłabł, skutkiem czego trafił do szpitala. I dopiero gdy go koło mnie zabrakło, zorientowałam się, jaki jest dla mnie ważny, jak lubię spędzać z nim czas, po prostu z nim być. Smutno mi było bez niego.

Staszek też chyba za mną tęsknił, bo kiedy tylko wyzdrowiał i wrócił, zapytał wprost: co myślę o wspólnej przyszłości i o tym, żebyśmy zamieszkali razem. Dotąd on mieszkał z jakimś panem, a ja od paru tygodni z zupełnie nową współlokatorką, w dodatku poważnie chorą. To było dla mnie bardzo uciążliwe. Wszędzie musiałam zabierać ją ze sobą, bo miała zaniki pamięci. Raz nieopatrznie zostawiłam ją przed budynkiem, a ona po prostu zniknęła! Myślałam, że oszaleję z nerwów. Szukałam jej półtorej godziny.

– Spróbujmy – odpowiedziałam więc z uśmiechem na propozycję Staszka.

Ale nie spodziewałam się, że moja zgoda spowoduje, że już niebawem będziemy planować… ślub! W naszym domu obowiązuje bowiem taka zasada, że wspólnie mogą mieszkać tylko małżeństwa.

– Wyjdziesz za mnie? – zapytał więc pewnego dnia Staszek, a ja szybko, nie myśląc nawet o tym, co ludzie powiedzą, że prawie osiemdziesięciolatka wychodzi za mąż, zgodziłam się i czym prędzej ustaliliśmy termin.

Moi synowie byli bardzo zaskoczeni, ale nie skomentowali tego ani słowem. Dziś, po dwóch latach małżeństwa nie żałuję swojej decyzji. Mam bliskiego sercu człowieka, a nasze życie to teraz istna sielanka. Nie spodziewałam się, że na stare lata mogę być jeszcze taka szczęśliwa. Moje drugie małżeństwo jest zupełnie inne od pierwszego. Nie ma w nim trosk ani obowiązków. Nie muszę gotować, bo na posiłki schodzimy do stołówki, nie muszę prać, bo w naszym domu działa pralnia, tak samo jak nie muszę sprzątać, bo każdego dnia do naszego małego pokoiku puka pani sprzątająca.

– Żyć nie umierać – mówię i uśmiecham się do mojego męża.

Jakie to szczęście, że w porę postanowiłam wyrwać się z sideł samotności. Wreszcie miałam z kim pójść na spacer, obejrzeć serial...

Czytaj także:
„Ślub miał być początkiem szczęścia, a był zwiastunem tragedii. Rodzice postawili na swoim, a ja straciłam miłość życia”
„Odwołałam ślub 2 godziny przed ceremonią i porzuciłam narzeczonego, ale dzięki temu poznałam miłość życia”
„Narzeczony porzucił mnie przed ołtarzem, więc... wyszłam za kumpla. Nie po to przez 2 lata planowałam ślub, żeby się nie odbył”

Redakcja poleca

REKLAMA