Autobus leniwie podjeżdżał do przystanku. Nie spieszyło mi się z wysiadaniem. Czasu i tak nie zatrzymam, a przecież wiem, co mnie tam czeka, dokładnie wszystko omówiliśmy. Mietek wyjedzie po mnie na dworzec swoją najnowszą bryką. Wiadomo, trzeba się pochwalić siostruni, potem zawiezie mnie na główną ulicę tego naszego, pożal się Boże, miasteczka. Potem czas na prezentację nowego mieszkania, wystawny obiad, i to, na co ich dzieciaki najbardziej czekają – prezenty.
Nachodziłam się wczoraj za nimi, obciążyłam kartę kredytową, ale przecież nie mogłam ich zawieść. Jak siostrunia przyjeżdża raz na 3 lata, to przecież wiadomo, że nie z niczym. Gdyby tak oni wiedzieli, ile mnie to wszystko kosztuje, jak ja tego nie cierpię. Ale trudno, sama jestem sobie winna...
W domu się nie przelewało
Urodziłam się tu, na Śląsku. W domu mówiło się jeszcze gwarą. Mój najstarszy brat dopiero, jak poszedł do szkoły, dowiedział się, że po polsku „wieprzek” to jest mała świnia, a nie agrest – u nas w domu to zawsze były te cierpkie owoce do jedzenia. Nasze miasteczko zawsze było takie powolne, cichutkie – jak ktoś w jednym kącie kichnął, to w drugim mu odkrzykiwali „na zdrowie”. Denerwowało mnie to od dziecka. Jak widziałam sąsiadkę w oknie za firanką, to specjalnie w drugą stronę głowę odwracałam – taka niedobra byłam. Raz sąsiadka poskarżyła się rodzicom:
– Ta wasza Sabinka to nic dobrego. Nie uszanuje starszych, dobrego słowa nie powie, tylko naburmuszona taka, zawsze w drugą stronę wzrok skierowany. Pociechy z niej nie będziecie mieli – krakała.
Ale ojciec, choć w domu surowy, poza domem nie dał na nas złego słowa powiedzieć:
– Pilnuj sąsiadka swego nosa – warknął wtedy do niej. – Sabina jest do innych rzeczy stworzona i inne jej życie pisane, z dala od tych kominów i familoków.
I tak wyszło, że tatko się nie pomylił. Zaraz po maturze wyjechałam na studia na drugi koniec Polski, bo aż do Gdańska. Rodzice strasznie ze mnie byli dumni, a ja czułam, że rzeczywiście teraz świat się przede mną otworzył. Tym bardziej, że poznałam chłopaka stąd, z Pomorza, który uczył się na marynarza. Marzyłam, że będziemy wspaniałą rodziną.
Za wszelką cenę chciałam pokazać się z dobrej strony
Rodzice mojego ukochanego, Mateusza, byli zamożnymi ludźmi. Zazdrościłam im, że raz w roku wyjeżdżają do egzotycznego kraju, że mają zawsze pełną lodówkę, nowoczesny sprzęt. Czułam się przy nich jak Kopciuszek.
– Cieszymy się, że Mateusz poznał taką pracowitą, solidną dziewczynę jak ty – powtarzała mi przyszła teściowa – z czasem i wy dorobicie się wszystkiego. Najważniejsze, żeby miłość była i zgoda, to będziesz mogła i ty pokazać rodzinie, na co cię stać.
Szybko to „pokazać rodzinie” stało się najważniejszym celem w moim życiu. Tym bardziej po naszym ślubie, kiedy moi rodzice, a zwłaszcza rodzeństwo, byli oszołomieni stylem życia moich teściów.
– Kiedyś myślałem, że jesteś taką życiową niedorajdą, do niczego nie dojdziesz – przyznał wtedy Mietek, najstarszy z braci – ale teraz widzę, że masz głowę na karku i umiesz się ustawić.
Nie prostowałam, że żadna w tym moja zasługa – kochałam Mateusza, a to, że jego rodzice są bogaci, to czysty przypadek. Słowa brata mile łechtały moją próżność. Zresztą, co w tym złego, że będzie przekonany, iż do wszystkiego doszłam własną pracą. W końcu minie kilka lat, a my dorównamy rodzicom pozycją – myślałam.
Niestety, srodze się pomyliłam. Mateusz, mimo że skończył studia, nie spieszył się do pracy. Siedział cały dzień w domu, oglądał telewizję. Na mnie więc spadło utrzymanie nas – musiałam iść do pracy jako przedszkolanka. Nasza sytuacja finansowa jeszcze się pogorszyła, kiedy urodziła się Anetka, a niedługo potem i Marysia. Myślałam, że to otrzeźwi mojego męża, ale tak się nie stało:
– Nie wiem, o co ci chodzi. U ciebie nie było luksusów i jakoś żyjesz – odpowiadał, kiedy ze złością wyrzucałam mu, że nic nie przynosi do domu – a jak będzie tragicznie, to na pewno moi rodzice nie odmówią nam pomocy.
I faktycznie, nie odmawiali. Ale to zupełnie nie była pomoc, o jaką mi chodziło – owszem, płacili za nas czynsz, kupowali mąkę czy kaszę, ale o żadnych luksusach, na jakie liczyłam, nie było mowy:
– Musicie sami sobie radzić, Sabinko. Kto nie pracuje, ten nie ma – mówiła mi teściowa, błyszcząc nową biżuterią przed nosem – oboje jesteście młodzi, zdrowi, nikt wam nie broni się dorobić. My do wszystkiego doszliśmy ciężką pracą.
Jakoś nie miałam śmiałości przyznać im się, że czasami staję przed sklepową półką i nie wiem, czy wybrać pieluszki dla Marysi, czy warzywa dla Anetki. Na obie rzeczy nie mogłam sobie bowiem pozwolić. Nadal jednak musiałam znajdować pieniądze na drogie prezenty posyłane z różnych okazji na Śląsk. Jak sobie radziłam? Najczęściej popołudniami sprzątałam u starszych ludzi albo pilnowałam dzieci młodych małżeństw, które chciały się pobawić. Taki tryb życia nie najlepiej odbijał się na moim małżeństwie. Mateusz narzekał, że nigdy nie ma mnie w domu, a i dziewczynkom daleko było do grzeczności – ale uważałam, że nie mam wyjścia. Muszę się pokazać.
Kiedy Marysia skończyła 3 lata, niespodziewanie zadzwoniła do mnie Danka, żona mojego najstarszego brata:
– Nie gniewaj się, Sabinko, ale tak sobie pomyślałam, Mietek teraz jeździ na taksówce, dopiero się dorabiamy, nie stać nas na dalekie wojaże wakacyjne. A przecież ty mieszkasz nad morzem, macie duży dom. Może moglibyśmy na tydzień do was przyjechać? Dzieciaki by się pobawiły razem, poznały, przecież jesteśmy rodziną, a prawie się nie znamy...
Wpadłam w panikę. Owszem, mieszkaliśmy u teściów, bo nasze malutkie mieszkanko wynajmowaliśmy, żeby w ogóle mieć za co żyć, więc z noclegiem nie byłoby problemu – ale co z innym rzeczami? Przecież ich trzeba by utrzymywać przez tydzień, zabawiać dzieci, nie stać nas na to. Ale jak uzasadnić odmowę? Zaczną coś węszyć, podejrzewać... Już teraz słyszałam, jak Michał, mój młodszy brat, plotkuje, że wcale się tak nie ustawiłam, że żyjemy z dochodów rodziców Mateusza. Nie chcę, żeby cała rodzina poznała prawdę, nie wytrzymam takiego wstydu.
I tak uknułam chytry plan. W tym tygodniu akurat nie było rodziców Mateusza, więc byłam swobodniejsza. Okłamałam teściów, że ukradli mi całą pensję, tym samym zmuszając ich do bezzwrotnej pożyczki. Dzięki temu nakupiłam pysznego jedzenia, a nawet zabawek dla moich dziewczynek. Oczywiście wszyscy byli poinstruowani, że mają mówić, że tak jest u nas zawsze, że kolacje jemy w drogich restauracjach. Dziewczynki chodzą na balet i tenis, a do angielskiego przychodzi do nich prywatna nauczycielka, nawet do malutkiej Marysi. Mateusz stukał się w głowę, ale przestał, kiedy uświadomiłam mu, że to za niego wstydzę się najbardziej.
To był naprawdę wspaniały tydzień. Danka okazała się serdeczną, szczerą osobą. Czasami wydawała się wręcz zażenowana prezentami, jakie od nas dostawali. Było mi przykro, że nie mogę usiąść z nią normalnie przy herbacie i zwierzyć się jak prawdziwej bratowej.
Po tym urlopie przestałam w ogóle jeździć do rodziny. Wykręcałam się biznesowymi kolacjami, nartami za granicą i brakiem czasu. Oni chyba w końcu uznali, że mamona pomieszała mi w głowie i przestali mnie zapraszać. Gdyby mieli pojęcie, jaka jest prawda... Między mną a Mateuszem było coraz gorzej, staliśmy o krok od rozwodu. Z pieniędzmi było tak krucho, że opieka społeczna zaczęła fundować dziewczynkom obiady w szkole. Na dodatek przyplątała się do mnie nerwica. Czy byłam osobą, którą ktokolwiek chciałby gościć przy świątecznym stole?
Tak myślałam aż do zeszłego czwartku. Bo to właśnie wtedy zadzwonił telefon:
– Cześć, siostra. Jak dobrze, że jesteś, już myślałem, że wyjechaliście znowu gdzieś w dalekie wojaże – usłyszałam głos Mietka. – Tym razem się nie wykręcisz. Czekamy na ciebie za tydzień, będzie zjazd rodzinny, wszyscy przyjadą, nie może was zabraknąć...
– A jak tam u was? – zapytałam.
I wtedy już wiedziałam, że prawdy nie powiem. Bo z ust Mietka popłynęła barwna, kolorowa opowieść. Opowieść o bajce.
– A wiesz, u nas dobrze, w końcu stanęliśmy na nogi. Taryfa zaczęła przynosić jakie takie dochody, kupiliśmy nowy wóz, większe mieszkanie. No i najważniejsze – rodzina nam się powiększa, będziemy mieć trzecie dziecko, Danusia jest w ciąży – nawet nie wiesz, siostra, jak się cieszę. To co, przyjeżdżasz?
I tak mnie jakoś omotał, że w końcu się zgodziłam. I jechałam teraz już którąś godzinę autobusem, ponieważ Mateusz się zaparł, że nie będzie tracił czasu, tym bardziej, że nie mamy własnego samochodu, a rodzice nie chcieli mu pożyczyć. Dziewczynek również nie ciągnęłam, w końcu co to dla nich za wyprawa, prawie nie znają kuzynostwa, nie licząc tych jednych wspólnych wakacji w Gdańsku.
Jechałam przebrana jak choinka w ciuchy teściowej, obładowana prezentami kupionymi na kredyt i modliłam się, żeby te dni jak najszybciej minęły i żeby w końcu wszyscy dali mi święty spokój.
I wtedy, kiedy autobus podjeżdżał na tę naszą starą stację, której od tylu lat nikt nie odmalował, dostrzegłam ich z daleka. Mojego brata w nowym garniturze, przytyło mu się, muszę przyznać, i bratową w zwykłym starym paltku, ale uśmiechniętą, zadowoloną, z jakimś miśkiem w dłoniach.
– Tak się cieszę, Sabinko, nie mogłam się ciebie doczekać – przekrzykiwała kierowców, którzy przeklinali, mocując się z moim bagażem. Wciskała mi jednocześnie w ręce tego absurdalnego pluszowego miśka i, choć może mi się zdawało, wydawała się zachwycona, że mnie widzi.
– Jesteś na pewno bardzo zmęczona, ale jak sobie odpoczniesz, to ci wszystko pokażemy. Nasze nowe mieszkanie, nawet sobie nie wyobrażasz, jak się cieszę, że się wyprowadziliśmy z tej kawalerki. Wiesz, przy twoich przestrzeniach to jest skromniutka klitka, na dodatek jeszcze nieurządzona, ale dla nas zupełnie wystarcza, prawda, kochanie?
Mój brat tylko pokiwał głową, prowadząc nas właśnie do jakiegoś czarno-srebrnego, rzeczywiście imponującego samochodu:
– Piękny macie wóz – mruknęłam, bo choć zupełnie się na tym nie znam, to zrobił na mnie wrażenie.
– Coś ty, to nie nasz – zaśmiała się Danka – to Mietek pożyczył od szefa na twoje powitanie, chciał, żebyś poczuła się jak w domu. My też kupiliśmy nowy samochód, ale używanego fiata. Dla nas nowy, ale ile ma lat, to wolisz nie wiedzieć... – śmiała się dalej bratowa.
Oczy robiły mi się coraz większe ze zdumienia. Czemu ja tak nie potrafię? Czemu nie umiem się przyznać tak jak oni, że nie jestem superbogata, ale też ciężko pracuję, że czasami nie starcza nam do pierwszego, ale przecież nie jesteśmy przez to gorszymi ludźmi. Tym bardziej, że jak widziałam, mojej rodzinie wcale nie imponują moje pieniądze – oni się naprawdę zwyczajnie za mną stęsknili. Boże, jaka ja byłam głupia...
– Posłuchajcie, muszę wam coś ważnego powiedzieć – zaczęłam, kiedy dzieciaki rozpakowywały podarunki ode mnie, a ja widziałam, że zamiast radości sprawiły one ich rodzicom przykrość. Danusia i Mietek stali zażenowani, że nie mogą się odwdzięczyć równie kosztownymi zabawkami i co chwila mnie przepraszali, że „oni nie chcieli, nie potrzebują, że oni nie wiedzieli, że oni tak skromnie...”.
– Przyjechałam was przeprosić: nie tylko za te niestosowne prezenty, ale także za tę całą szopkę trwającą tyle lat... – zaczęłam, a potem opowiedziałam im wszystko. Jak bardzo zależało mi na uznaniu brata, jak chciałam im dorównać, jak wstydziłam się poprosić o pomoc.
Kiedy skończyłam, zapadła cisza.
To tyle, pomyślałam. Teraz, kiedy wiedzą, jaką jestem oszustką i w sumie nędzarką, mogę już wracać do siebie. Odwróciłam się w stronę drzwi. A potem poczułam, jak serdecznie i szczerze obejmuje mnie Danusia, potem Michał, jego narzeczona i na końcu Mietek.
– Nie potrafię sobie nawet wyobrazić, jak musiało ci być ciężko – szeptała moja bratowa – jak dobrze, że już wszystko się skończyło. Może można oddać te zabawki?
Zabawek nie można było oddać. Ale to nie było już ważne. Od tego spotkania odzyskałam rodzinę.
Dwa tygodnie później mój ojciec i dwaj bracia przyjechali do Gdańska. Nie wiem, jak rozmawiali z Mateuszem, ale po tej rozmowie on chyba też coś zrozumiał. Teraz pracuje jako listonosz na poczcie. Nie zarabia kokosów, ale i tak jest o niebo lepiej. Najzabawniejsze jest to, że za kilka tygodni naprawdę jedziemy na egzotyczną wycieczkę – wygrałam konkurs z pudełka od margaryny. Ale wolę się tą wycieczką nie chwalić rodzinie – nie chcę, żeby pomyśleli, że znowu zaczęłam kłamać...
Chcesz podzielić się z innymi swoją historią? Napisz na redakcja@polki.pl.
Więcej listów do redakcji:„W wieku 16 lat oddałam córkę do adopcji. Teraz uratowałam życie wnuczce, która była ciężko chora”„Mój narzeczony pochodził z majętnej rodziny z koneksjami, a ja nie śmierdziałam groszem. To nie mogło się uda攄W wieku 45 lat zostanę po raz drugi mamą i po raz pierwszy babcią. Nie planowałam tego, ale tak w życiu bywa”